Ci, którzy przybyli w czwartkowy wieczór do Progresji, aby obejrzeć Złodziei Ananasów nie powinni żałować. I to z kilku powodów.
Po pierwsze, grupa Bruce’a Soorda wcale nie tak często gości w naszym kraju. O ile mnie pamięć nie zawodzi, ostatni raz odwiedziła nasz kraj sześć lat temu, a już niemalże dekadę temu gościła w Polsce na Ino-Rock Festival. Po drugie, zespół ostatnio nieco zmienił swoje oblicze, zmierzając w kierunku grania bardziej zwięzłego, wręcz piosenkowego, ale jakże pięknego i na swój sposób nostalgicznego. Do tego zaprosił do współpracy samego Gavina Harrisona (King Crimson, Porcupine Tree), który nie tylko zagrał na ostatniej płycie formacji, ale i wybrał się z nią na tournée, co z pewnością dodało rangi całemu przedsięwzięciu. No i po trzecie wreszcie, zagrał bardzo piękny, choć bez wielkich fajerwerków, koncert, dając zebranym (szkoda, że nie w oszałamiającej liczbie, Progresja zapełniła się tego wieczoru tylko w połowie), mnóstwo pozytywnych emocji.
Pisząc o braku wielkich fajerwerków, mam na myśli fakt, iż artyści nie bawili się w jakiekolwiek scenografie, telebimy i wyrafinowane światła. Ot, pięciu muzyków wyszło na scenę i zagrało bardzo profesjonalnie świetny koncert. Jego setlistę zdominował przede wszystkim ostatni, wydany w ubiegłym roku, album Your Wilderness, który wybrzmiał w całości, porozrzucany wszakże w miarę równomiernie. Spięli nim zresztą podstawowy set, bo zaczęli od Tear You Up a zakończyli, najpiękniejszym na płycie i wyczekiwanym przez wielu The Final Thing on My Mind. A po drodze, gdzieś w środku, równie niezwykle wypadło In Exile. Pozostałą część występu wypełnił dość przekrojowy zestaw z ich bogatej dyskografii. Najwięcej było z Someone Here Is Missing (3000 Days, Show a Little Love i zagrane na zupełny koniec, jako drugi bis, Nothing at Best). Ale były też rzeczy z niedawnej Magnolii (szkoda, że tylko jedna, bo też bardzo lubię tę płytę), Tightly Unwound, Variations On A Dream i Little Man (pięknie wyklaskany przez publiczność Snowdrops).
A co z Harrisonem? No… jeśli ktoś myśli, że nie miał za bardzo co zagrać w tej niezbyt skomplikowanej muzyce, jest w grubym błędzie. Bo to bębniarz, który potrafi nadawać kompozycjom granym na żywo, swoje czucie i styl. Przekonałem się już o tym oglądając jego solowy występ podczas zorganizowanego kilka lat temu w Polsce Zildjian Day. Także i w ten wieczór podpatrywanie go było sporą przyjemnością. Tym bardziej, że prezentował się zupełnie skromnie. Umiejscowiony nie tylko z tyłu (co jest wszak normą u perkusistów), ale jakby zupełnie omijany przez koncertowe światła.
Małym dodatkiem do tych przyjemności, był przebogato zaopatrzony Ananasowy sklepik. Przykro jednak, że najnowsze wydawnictwo koncertowe grupy, Where We Stood, było dostępne tylko w winylowej wersji. Na muzykę z obrazkami trzeba będzie jeszcze poczekać do następnego miesiąca. A szkoda, bo tuż po koncercie, aż chciało się zobaczyć ich w akcji kolejny raz. Już w domowym zaciszu.
Tuż przed The Pineapple Thief trzy kwadranse zagospodarował na scenie Godsticks, który niestety mnie rozczarował. Recenzowałem u nas ich ostatni, wydany dwa lata temu, album Emergence, który całkiem zgrabnie się bronił. W koncertowej odsłonie ich muzyce zabrakło jednak wyrazistości i przekonujących, zapamiętywalnych kompozycji, które nadałyby ich występowi jakiejś dramaturgii. Trochę szkoda, bowiem ich lider, sympatyczny Darran Charles, kilka chwil później zaprezentował się niezwykle udanie u boku… The Pineapple Thief.