Niewiele brakowało, żeby do tego koncertu w ogóle nie doszło. Kilka dni wcześniej formacja odwołała jeden z występów Global Spirit Tour w Mińsku. David Gahan trafił do szpitala z powodu problemów z układem pokarmowym. Szybko jednak go opuścił i już dwa dni później muzycy zagrali w Kijowie a w miniony piątek w Warszawie…
Sam Gahan prezentował się fantastycznie, angażując się w każdy fragment koncertu na 110 %. Oczywiście, że widać po nim, iż swoje w życiu przeszedł. Bardzo szczupły, z lekko niedbałym zarostem i wąsami, podmalowanymi na czarno oczami, tatuażami, z zaczesanymi do tyłu mokrymi od potu włosami, w charakterystycznej kamizelce, sprawiał jednak wrażenie imponującego swoją powierzchownością rockmana, od którego na kilometr biła potężna charyzma. Do tego kapitalnie się poruszał (wszyscy fani DM wiedzą, że ma swój, niepodrabialny styl) i rewelacyjnie panował nad głosem. To naturalnie żadne novum, ale nadawał tempo temu, trwającemu dwie godziny z kwadransem, koncertowi.
Ten zaczął się z małym, pięciominutowym poślizgiem, o 20:50, od dźwięków Beatlesowskiego Revolution, które jako intro wybrzmiało przy ogłuszającej reakcji zebranych, prawie szczelnie wypełniających stadion. Piszę „prawie”, bo choć Narodowy tego wieczoru wyglądał pod względem frekwencyjnym imponująco, to jednak, gdy pod koniec występu, podczas Personal Jesus, uciekłem spod sceny i przemieściłem się w bardziej odległe rejony płyty, okazało się, że jest tam sporo wolnej przestrzeni (co zresztą, wielu wykorzystało oddając się „depeszowym pląsom” w rytm kolejno wybrzmiewających hitów).
Zaczęli dwoma numerami z promowanego Spirit. Na początek świetny Going Backwards otwierający album a zaraz po nim mechaniczny, trochę nawiązujący do ich odległej historii, So Much Love. Z płyty wybrzmiały jeszcze Cover Me, Poison Heart i oczywiście Where's the Revolution. I bardzo dobrze, bo Spirit do naprawdę jedno z ich najlepszych dokonań ostatnich lat. A co do Where's the Revolution… Było oczywiście ważnym momentem koncertu. Przyjęte owacyjnie wraz z pierwszymi dźwiękami i pojawieniem się na ogromnych trzech ekranach charakterystycznych, maszerujących nóg. A już w trakcie trwania kompozycji kamery wychwyciły w tłumie ogromny transparent z napisem „Revolution is here” i wrzuciły go na wspomniane ekrany. Były ciary.
Zresztą wielokrotnie. Bo setlista obejmowała nie tylko “świeżynki”, ale i kompozycje dawno niegrane oraz największe hity. Te zaczęły wybrzmiewać lawinowo w drugiej części koncertu. Poleciały Everything Counts, Stripped, Enjoy the Silence, Never Let Me Down Again i już na bis Somebody, I Feel You i Personal Jesus, przedzielone Heroes Davida Bowiego. To ostatnie w warstwie muzycznej może bez rewelacji, ale z wokalem Gahana intrygowało.
Narodowy nie jest miejscem dla maniaków dobrego koncertowego brzmienia, nieraz już fani utyskiwali na ten aspekt po innych spektakularnych wydarzeniach. Tym razem też szału nie było. Spory pogłos i dominujące przede wszystkim bębny oraz głębokie basy zabierały wielu kompozycjom melodyjność. Chwilami ci, którzy znają doskonale każdy dźwięk Depeszów, musieli sobie pewne melodyczne motywy dośpiewać. Jestem przekonany, że ktoś słyszący po raz pierwszy na Narodowym takie arcyprzebojowe Everything Counts, mógłby się zastanawiać, na czym fenomen tego hitu polega. Z drugiej strony - żeby była jasność, tragedii nie było, a stojący obok mnie mój kompan, będący tu swego czasu na AC/DC powiedział, że w porównaniu z występem Australijczyków tu było „dźwiękowe mistrzostwo świata”. Poza tym, niektóre kompozycje paradoksalnie zyskały na takim brzmieniu. Jak muzycznie mroczne Barrel of a Gun, Wrong, czy In Your Room. Potężnie, wręcz industrialnie nabijający rytm Christian Eigner nadawał im niesamowitej, ciemnej transowości.
Oddzielny akapit należy się Martinowi Gore’owi. Jego wykonania A Question of Lust, Somebody i Home były po prostu klimatyczne i zjawiskowe. Przypomnę, że dwie pierwsze to ascetyczne ballady wykonane na wokal Gore’a i pianino Petera Gordeno. Szczególnie podczas Somebody zrobiło się na stadionie magicznie, gdy niemalże wszyscy na płycie i na trybunach „odpalili” latarki w swoich telefonach. No i jeszcze Home, po zakończeniu którego publiczność pociągnęła chóralnie melodyczny motyw. Nie wiem, czy tak było na poprzednich koncertach trasy, ale widać było na twarzach muzyków (precyzyjnie przybliżonych na telebimach), że są pod ogromnym wrażeniem. Miazga! Jeden z najważniejszych momentów koncertu.
Wyjątkowość występu podkreślała oprawa sceniczna z bogatymi światłami i ze wspomnianymi trzema ekranami (w tym największym, centralnym), na których, nawet ci siedzący najdalej, mogli zobaczyć grymas twarzy każdego z muzyków, ale też animacje i stylowe klipy.
Gdy oglądałem ten koncert zastanawiałem się, jak daleką drogę przeszła ta formacja przez te prawie czterdzieści lat (!) – od wyżelowanych, noworomantycznych chłopców, po prawdziwych bogów rockowej sceny inspirujących największych. Cóż, jeśli jeszcze ktoś uważa, że taki „elektroniczny band” nie jest w stanie wyrwać rockowego serducha, jest w grubym błędzie. Tym bardziej, że panowie z Basildon należą już do nielicznej grupy tych „Wielkch”, którzy nie odcinają kuponów od zasłużonej sławy, tylko nagrywają nowe płyty. I to bardzo dobre płyty.
Przed gwiazdą wieczoru swój 45 - minutowy set, w klimatach house music i trip hop, dała producentka Maya Jane Coles, nie wywołując większych emocji i będąc raczej muzycznym tłem dla schodzącej się powoli na stadion publiczności.