ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

02.06.2017

AGNES OBEL, DANIEL SPALENIAK, Łódź, Wytwórnia, 31.05.2017

AGNES OBEL, DANIEL SPALENIAK, Łódź, Wytwórnia, 31.05.2017

Ostatni dzień maja dał Polakom szansę spotkania się z dwiema ciekawymi reprezentantkami sceny alternatywnej. Oto w Warszawie występowała legendarna Amerykanka Amanda Palmer, zaś gościnne progi łódzkiej Wytwórni, dzień po swoim wrocławskim koncercie, zaszczyciła berlinianka duńskiego pochodzenia, Agnes Obel. Obie panie to prawdziwe damy artystycznego światka, więc wybór do łatwych nie należał. Osobiście postawiłem na indie popową sensację zza naszej zachodniej granicy, by za jej sprawą zafundować sobie choć odrobinę późnej jesieni u progu nadchodzącego nieubłaganie upalnego lata.

Przed gwiazdą wieczoru szansę na zaprezentowanie się otrzymał 24 letni Daniel Spaleniak. "Nie rozpisuj się o suportach, to mało kogo interesuje" - mawia mój przyjaciel w tym serwisie. Ale jak tu nie rzec kilku słów, gdy właśnie tym mniej znanym wykonawcom najbardziej zależy na jakiejś rekognicji i rozpropagowaniu. A jeśli dodać fakt, że przygotowania do występu Daniela, jak i jego przebieg z pierwszych rzędów obserwowała uważnie, przez nikogo nie niepokojona, sama Agnes, to już nie sposób zmilczeć. Na marginesie dodam zabawną anegdotkę. Dunka tak dobrze dba o swój wizerunkowy "niski profil", że była dla, "swojej" przecież publiczności, do tego stopnia nierozpoznawalna, iż ludzie... kilkukrotnie przeganiali ją z miejsca, na które mieli bilet, zupełnie nie zdając sobie sprawy, z kim mają do czynienia.

O muzyczno-wykonawczej stronie występu Spaleniaka już z takim uśmiechem niestety się nie wypowiem. Zaczęło się od kłopotów z niedziałającym mikrofonem, dość szybko i sprawnie usuniętych przez dzielną ekipę techniczną Wytwórni. I było to jedyne urozmaicenie setu "rozgrzewacza". "Wiem, że przyszliście zobaczyć Agnes, ale najpierw musicie zobaczyć mnie, taki jest układ" - oznajmił młodzian i rzeczywiście atmosfera pewnego przymusu cały czas unosiła się w powietrzu, potęgowana przez niezręczną, dobijającą i tak już konającą pod respiratorem, za sprawą scenicznej nieudolności muzyka, dramaturgię jego występu. Prawdziwym gwoździem do trumny było odliczanie przez niego pozostających do końca jego bytności na scenie minut. Można by wybaczyć i zrzucić na karb tremy problemy z obsługą sprzętu, powodujące wydające się trwać w nieskończoność, przy krótkich utworach, przerwy, choć laptop, trzy gitary i "pętla" to przecież nie zestaw perkusyjny Terrego Bozzio. Można by, gdyby broniło się to muzycznie. Choć estetyka "pustynna" jest w tej chwili na czasie (czego najlepszym dowodem święcący kolejne tryumfy projekt Johna Portera i Nerghala) i choć wokal Daniela Spaleniaka, mimo zbyt nachalnie grunge'owej i jednolitej maniery, wydaje się być lepszy niż Darskiego, brakuje tym kompozycjom wyraźnie jakości, jakiejś iskry i indywidualności. Zaś klimat, który niewątpliwie mają, autor sam skutecznie morduje. I do tego "słowa klucze", pojawiające się niemal w każdym, anglojęzycznym tekście, "pokój", "sen", "papieros", brrr...

O 20:50 na scenie zameldowała się Lady of The Evening, by na dziewięćdziesiąt kilka minut zawładnąć, dosyć niemrawą tego wieczoru publicznością. Był to już ósmy koncert "Agnieszki" w naszym kraju na przestrzeni ostatnich czterech lat, za to premierowy w Łodzi, o czym zresztą wspomniała, dodając, że znała już wcześniej włókiennicze miasto z opowieści swojego partnera, Alex'a Brüel'a Flagstad'a, który był jurorem na odbywającym się tutaj festiwalu filmów animowanych, Animator Festiwal. Towarzyszyły jej trzy ubrane, pod kolor liderki, w jednolitą biel, instrumentalistki: obsługująca melotron, wiolonczelę oraz incydentalnie ukulele - Sheila; grająca na skromnym zestawie perkusyjnym, przeszkadzajkach i dulcymerze, pochodząca z wyspy Jersey, Brytyjka Luise Anna, oraz druga wiolonczelistka, odpowiedzialna również za instrumenty perkusyjne (niesamowite "podrzucane woreczki") mieszkająca w Berlinie Kanadyjka Christina. Wszystkie trzy panie użyczały również swoich głosów, pięknie odtwarzając firmowe dla płyt Agnes harmonie wokalne, które w wersji "na żywo" wypadały jeszcze bardziej urokliwie i onirycznie. Wszystkie trzy zostały również w przemiły sposób zaprezentowane pod koniec koncertu przed wykonaniem The Curse. Trzeba przyznać, że stuprocentowo żeński skład prezentował się świetnie na scenie, emanując zwiewną, pełną naturalnej, niewymuszonej subtelności i delikatności, nienachalną kobiecością, której tak bardzo w naszych wyzywających, wulgarno-obscenicznych czasach brak w przestrzeni kulturalnej.

Za plecami artystek rozpościerał się gigantyczny ekran, z którego pomocą zaaranżowano bardzo pomysłową oprawę sceniczną. Niezwykle ascetyczne, dolne światła, głównie w odcieniach czerwieni, błękitu i pomarańczy, zamieniały się w imponującą kaskadę barw, przy użyciu kilku mini kamerek umieszczonych w wielu punktach sceny, z których obraz, odpowiednio przetworzony i zwielokrotniony, był na rzeczonym ekranie wyświetlany. Dawało to genialny efekt wizualny. Dźwięk, jak na miejsce odbywania się koncertu przystało, był wprost idealny. Dwie wiolonczele, wsparte melotronem, dodawały wspaniałego smyczkowego posmaku. Sama Agnes, poza dobywaniem, ze swego kruchego wnętrza iście anielskiego głosu, dzieliła czas na scenie między umiejscowiony centralnie, frontem do publiczności keyboard, a ustawione bokiem, małe, dosyć wysłużone pianino, zlokalizowane po prawej stronie. Odpowiednio zresztą przedstawiła ten jakże ważny dla siebie instrument, jako pochodzący wprost z jej berlińskiego mieszkania, główny "wspólnik" w procesie kompozytorskim, który, z racji wieku, coraz gorzej znosi trudy podróży w trasie. Instrument, jakby na dowód tych słów, co jakiś czas poskrzypywał i popiskiwał z dezaprobatą. Siedząc za nim zagrała sześć utworów z dwóch pierwszych płyt, w tym pierwszy bis, oraz krótką improwizację. Ale nawet stojąc za, dającym przecież o wiele szersze możliwości brzmieniowe, centralnym "parapetem", trzymała się głównie brzmień fortepianowych.

Zaprezentowała sprawdzoną i ograną już dosyć dokładnie na tej trasie setlistę, złożoną z czterech utworów z debiutu, czterech z "Aventine" oraz dziewięciu z promowanego, zeszłorocznego longplay'a "Citizen of Glass", z lekko zmienioną kolejnością, pomijając, przewijającą się na wcześniejszych koncertach September Song. I tak kolejno usłyszeliśmy: Citizen of Glass, Doriana z "Aventine", po przywitaniu się z zebranymi po polsku, It's Happening Again, Golden Green, Familliar, hipnotycznie-genialne Trojan Horses, czteroutworową sekcję przy "staruszku" rozpoczętą krótką improwizacją, która płynnie przeszła w Falling Catching i Philharmonics z debiutu, a dalej Fuel to Fire, zapowiedziane po polsku przez Christinę, jako "paliwo do ognia" i Run Cried The Crawling, oba z "Aventine", następnie Red Virgin Soil, The Curse, ponownie z "Aventine" i w końcu na finał morderczą kombinację Stone, Mary i open'era z "Ctizen of Glass" - Stretch Your Eyes.

Aranżacje i niezwykle zaangażowane wykonanie trzech ostatnich utworów podstawowego setu pozwalają mieć nadzieję, że niedługo Agnes zajmie miejsce Ninet Tayeb u boku, niezwykle lubianego w naszym kraju, "Bosonogiego Stefana", jeśli tylko on gdzieś to usłyszy, a jak wiemy wciąż trzyma rękę na pulsie i szuka "nowych twarzy". Niektóre kompozycje zostały poprzedzone krótkimi interpretacjami tekstów, jak chociażby Golden Green, czy Mary. Po krótkiej, wypełnionej po brzegi brawami przerwie, "Agnieszka" i jej koleżanki powróciły na scenę, by zagrać jeszcze dwuutworowy bis, entuzjastycznie przyjęte Riverside, przy pianinie i wreszcie, poprzedzone pożegnaniem, transowe On Powdered Ground, oba z "Philharmonics".

I choć ze sceny padły, wlewające otuchę w serca, spragnionych osobistego spotkania, najwierniejszych fanów, słowa o korepetycjach z języka polskiego, a stoisko z merchem szczuło obecnością, obok koszulek, toreb i płyt, plakatów i pocztówek, wprost stworzonych do wzięcia autografu, nikt z zebranych nie ujrzał już tego wieczoru, gustownie uczesanej "na Greczynkę" Agnes Obel z bliska. Tak jak jej muzyka była z pogranicza jawy i snu, tak i ona rozpłynęła się niczym poranna mgła. Może wpływ na taki obrót sprawy miało, wyraźnie wyczuwalne, lekkie rozczarowanie zbyt nieśmiałymi reakcjami publiki. A może to i lepiej, że tak się stało i gdzieś ten element mistycyzmu został przez artystkę podtrzymany. Kiedy opuszczałem, jako jeden z ostatnich, Wytwórnię wciąż miałem wątpliwości, czy obcowałem tego magicznego wieczoru z realnym człowiekiem, czy też z eteryczną zjawą.

 

PS Przy okazji polecamy wywiad, którego artystka udzieliła naszemu serwisowi kilka dni przed koncertem. Można do niego powrócić w tym miejscu.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
Picture theme from Riiva with exclusive licence for ArtRock.pl
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.