Jeśli chodzi o wczorajszy koncert, to przede wszystkim należy wspomnieć, że mylące były afisze - promujące zarówno edynburski występ, jak i całą trasę – uwypuklające grubszą czcionką wzmiankę o pięćdziesiątej rocznicy powstania zespołu. Prawda jest taka, że głównym celem, któremu przyswięcało tegorocznemu tournee, była promocja wydanej w zeszłym miesiącu nowej płyty zespołu „Novum”, aniżeli jakiś głebszy ukłon w stronę skarbnicy lat 60-tych i 70-tych dokonań kapeli. Nie powiem, że jest to album zły, ale nie wiem jak dziadki - które nota bene dość licznie wypełniły dość ciasnawą The Queen’s Hall - ale ja bardziej nastawiałem się, że usłyszę „Simple Sister”, „Shine On Brightly”, i „Repent Walpurgis” zamiast „Don’t Get Caught”, „Neighbour”, czy „Last Chance Motel”.
Jednakże, pomimo tego, że momentami wiało nieco nudą, to przynzać należy, iż wczorajszy koncert na glebę nie powalił, ale było miło.
Czy muszę mówić, że najlepiej wypadły klasyki? „Homburg” może nie zachwycił do końca to jednak „A Salty Dog” na pewno – wciąż brzmiący równie pięknie i podniośle jak przed laty. Uraczał również finezyjny „Grand Hotel”. Świetnie odegrano „Whiskey Train” z dość luźnym (by nie rzecz barowym) wstępem oraz konkretnym kilkuminiutowym solem Geoffa Dunna na bębnach. Na pewno zaskoczeniem był „Cerdes (Outside The Gates Of)” nie tyle ze względu na samą obceność w zestwie koncertowym co jego ciekawym i świetnym wykonaniem.
Na bis zabrzmiał oczywiście nieśmiertelny „A Whiter Shade Of Pale”, zwieńczony owacją na stojąco. Jednak dla mnie najjaśniejszym fragmentem koncertu wciąż był wspomniany wyżej „A Salty Dog”, którego zresztą zawsze wolałem bardziej, aniżeli jakikolwiek inny utwór Harum z przeciągu całej ich kariery. Jest to tylko mój typ. Edynburska emerytura zdawała się mieć jednak odmnienne - od mojego - zdanie...
Nie można również nie wspomieć o atmosferze występu, która sama w sobie była niezwykle sympatyczna, głównie ze względu na poczucie humoru Brookera (któremu gdzieniegdzie skutecznie wtórował Whitehorn), wyraźnie mającego odpowiedni dystans zarówno do swojego wieku, dorobku, jak i chociażby do przykrego wypadku jaki mu się przydarzył podczas występu w londyńskim Royal Festival Hall dwa miesiące temu, kiedy to schodząc ze sceny potłukł się na tyle dotkliwie, że drugą część występu odgrywał z obandażowanym baniakiem (do żartu: „od tamtego czasu mam problemy z głową, dlatego dziś zagramy kilka kawałków Deep Purple”, odpowiednio „dopasował” Geoff Whitehorn spontanicznie inicjując riff ze „Smoke On The Water”).
Zresztą, jeśli już wywołujemy do tablicy lidera zespołu, to przyznać szczerze należy, że dziadzia Gary trzymał fason; głos – który nie oparł się próbie czasu - to jednak nie zmienił się specjalnie; wciąż brzmi niezwykle dostojnie i nadal świetnie wkomponywuje się w brzmienie Procol Harum.
Ostatecznie koncert był sam w sobie bardzo udany. Być może moje nieco sceptyczne nastawienie wynika z faktu, iż Procol Harum miałem okazję widzieć wcześniej w Polsce i w związku z wczorajszym występem nie mam tego poczucia misji i rekompensaty dla samego siebie związanego z faktem urodzenia się o kilka dekad za późno i po niewłaściwej stronie Żelaznej Kurtyny. Jednakże suma sumarum przyznać muszę, że były to dwie niezwykle fajnie spędzone godziny, pełne wspomnień, będące przede wszystkim spotkaniem z klasyką.
I właśnie to wrażenie pozostanie we mnie na wiele kolejnych lat.
Setlista: I Told On You; Homburg; Image Of The Beast; Don’t Get Caught; Last Chance Motel; Neighbour; Sunday Morning; Can’t Say That; A Salty Dog; Wall Street Blues; An Old English Dream; As Strong As Samson; Grand Hotel; Cerdes (Outside The Gates Of); Whiskey Train; Conquistador; The Only One
Bis: A Whiter Shade Of Pale