Niemały zaszczyt spotkał polskich fanów grupy Marillion, bo oto po raz pierwszy w naszym kraju grupa zdecydowała się zorganizować prawdziwe święto miłośników tej zasłużonej formacji - Marillion Weekend.
W 2017 roku zespół zaplanował cztery takie kilkudniowe konwencje - w Holandii, Polsce, Wielkiej Brytanii i Chile. Ta holenderska, jedyna czterodniowa, poprzedziła tę naszą, zorganizowaną w łódzkiej Wytwórni. Do miasta włókniarzy ściągnęli fani z wielu krajów i to nie tylko europejskich, wszak dało się zauważyć choćby Brazylijczyków. Generalnie, nasłuchując rozmów w koncertowej sali, czy w kuluarach, chwilami odnosiło się wrażenie, że nasi rodacy są w… mniejszości.
Wszystko zaczęło się w piątek, 7 kwietnia, punktualnie o 19 (owa punktualność to spory walor całej imprezy, wszystkie koncerty rozpoczynały się co do przysłowiowej minuty, jednak warto dodać, że supporty startowały codziennie kwadrans przed anonsowaną w programie 19.15). Imprezę zainaugurował nasz rodzimy Walfad. Ich 45 – minutowy występ, którego ozdobą była niewątpliwie pochodząca z ostatniej płyty kompozycja Nasi bogowie, wasi bogowie, okazał się najsłabiej nagłośnionym koncertem wydarzenia (było po prostu zbyt głośno). Biorąc jednak pod uwagę absolutnie kapitalne brzmienie podczas całej imprezy (i tym samym mocno zawyżony poziom :) ), nie był to wielki dyskomfort.
Wszyscy Marillionowi fani, którzy nie chcieli mieć niespodzianek, doskonale wiedzieli co grupa zagra każdego dnia, bowiem łódzki weekend był bliźniaczo podobny do tego w holenderskim Port Zelande. Piątkowy wieczór nie miał zatem, jako jedyny, „tematycznego” charakteru. Artyści zaprezentowali w ciągu dwóch godzin i piętnastu minut przekrojową setlistę rozpoczynając od The Release a kończąc na zagranej na bis porażającej Gazie. Po drodze były jeszcze między innymi One Fine Day, You're Gone, The Only Unforgivable Thing, Estonia, Beyond You, jak zawsze zachwycające gitarowym solo Rothery’ego The Great Escape, żywe Gazpacho i This Town, a pod koniec głównego seta The Rakes Progress i 100 Nights. W środku występu muzycy zaproponowali część akustyczną, początkowo tylko z Hogarthem (Hard As Love), do którego dołączył Rothery (A Collection), a potem pozostali muzycy (siedząc na podwyższeniu, na środku sceny wykonali jeszcze The Answering Machine i Faith). Tym co zwróciło uwagę już podczas pierwszego dnia, to nie tylko bardzo dobre brzmienie, ale przede wszystkim stojąca na światowym poziomie, rewelacyjna oprawa świetlna. Jej bogactwo, które szczególnie można było docenić siedząc na balkonach (fantastyczne świetlne „sceniczne dywany”), było tak duże, że chwilami odwracało uwagę od animacji i filmów prezentowanych na ogromnym telebimie za plecami muzyków. Nieprzypadkowo Steve Hogarth mówił na spotkaniu z fanami następnego dnia, że produkcja tego typu przedsięwzięć jest tak duża, że nie opłaca się tyle wysiłku wkładać w tylko jeden koncertowy dzień…
No właśnie. Jednym z wydarzeń drugiego dnia było zamknięte spotkanie członków The Web Poland z zespołem, w którym uczestniczyło ponad 150 osób. Siedzący na dwóch pokaźnych kanapach muzycy odpowiadali przez pół godziny na przygotowane przez fanów pytania. Po nich była mała niespodzianka - tort i chóralne Sto lat! dla Marka Kelly’ego obchodzącego 56 urodziny. Jubilat osobiście pokroił ów tort i poczęstował nim muzyków. Ci ostatni obdarowani zostali też przez polski fanklub prezentami i zaraz potem ustawili się do wspólnej fotografii z członkami The Web. Trwające dziewięćdziesiąt minut spotkanie zakończyła możliwość krótkiego porozmawiania z każdym z muzyków, choć akurat Kelly i Hogarth dosyć szybko je opuścili. Pozostali jeszcze przez kilka minut dzielnie rozdawali autografy i pozowali do zdjęć. Pozostając jednak przy tym temacie - tym razem nie było otwartej sesji autografów, która - z tego co wiem - przewidziana jest np. w Chile. Ich łowcy nie mogli jednak narzekać, bowiem cierpliwie czekając każdego dnia w połączonym z Wytwórnią hotelu mogli spokojnie nadrobić braki.
Koncertowy wieczór numer dwa rozpoczęli warszawianie z Tides From Nebula, którzy już po raz kolejny poprzedzali występ Marillion. To sprawdzona marka i wysoki poziom scenicznego obycia. Ich instrumentalny post-rock pełen energetyczności, ale i zadumy pięknie bronił się przed Marillionową publicznością i to przez godzinę!
Sobotni koncert gwiazdy składał się z dwóch części. W pierwszej, w ramach świętowania 30. rocznicy Clutching at Straw, wybrzmiały stare klasyki z Fishowskich czasów, takie jak Hotel Hobbies, Warm Wet Circles, That Time of the Night (The Short Straw), White Russian, Incommunicado, Slàinte Mhath, Sugar Mice, ale także Lords of the Backstage, Blind Curve i Market Square Heroes. Druga część to pełne wykonanie ostatniego albumu F E A R. Długo zastanawiałem się nad takim posunięciem kapeli, pod pewnym względem wszak dosyć kontrowersyjnym. Idąc przecież na łatwiznę mogli zagrać nowy album na początku, by potem rozpalić do czerwoności publikę starymi killerami ze wspomnianym Market Square Heroes na końcu. Tak nie zrobili, bo mieli przed sobą sprawdzoną i oddaną publikę, która tak naprawdę czekała na tę albumową prezentację. Słuchając F E A R (fakt, że przez tak zwane „koncertowe okulary”, które często wiele zmieniają), muszę stwierdzić, że to faktycznie jeden z ich najlepszych krążków w ostatnich latach. Może i ma pewne dłużyzny, niemniej posiada też momenty wielkie, jak choćby ładnie tu wyeksponowane finały The Leavers (One Tonight), czy The New Kings (Why Is Nothing Ever True?)
Ostatni dzień rozpoczął, dosyć zaskakujący pod względem stylistycznym, Fismoll dając najbardziej subtelny występ tego Marillionowego Weekendu. Niespełna godzina bardzo nastrojowego, chwilami akustycznego, czy post-rockowego grania w stylu Sigur Ròs, wypadła niezwykle intrygująco. Mnie najbardziej przypadły do gustu utwory mocniejsze, o bardziej rockowym zabarwieniu, okraszone solowymi figurami gitary, jak pięknie kończąca występ kompozycja Skin. Fanom progresywnego grania podczas tego koncertu z pewnością mocniej zabiło serce, bowiem mieli możliwość zobaczenia na scenie, grającego na basie, Roberta Amiriana, byłego wokalisty Collage.
Niedzielny występ Marillion też był podporządkowany jednemu albumowi. Tym razem padło na marillion.com, który jednak wybrzmiał w pierwszej odsłonie koncertu. Nie jest to moja ulubiona płyta zespołu i rzadko do niej wracam, jednak tego wieczoru, w tej świetlnej oprawie, szczególnie dzięki Interior Lulu i House wypadła magicznie. A potem, po krótkiej przerwie, były same perły w postaci Splintering Heart, King (do którego filmowy podkład robił wrażenie), Berlin, entuzjastycznie przyjęte This Strange Engine, Real Tears for Sale i na koniec powtórka z soboty w postaci The Leavers: V. One Tonight, idealnie pasująca na pożegnanie. Długie, rzęsiste i gorące. Ładnie wyglądało z góry „morze głów i uniesionych rąk” żegnające muzyków. To był już nieco inny koncert. Mający w sobie więcej luzu, z bardziej gadatliwym Hogarthem i drobnymi, zabawnymi wpadkami (artyści nawet dwie kompozycje rozpoczynali ponownie).
Warto dodać, że przed wejściem na salę znajdował się przebogato zaopatrzony i niemalże zawsze oblegany sklepik, w którym fani mogli nabyć dziesiątki płytowych wydawnictw, koszulek, albumów, przywieszek, kubków… Nie to było jednak najważniejsze. Liczyła się atmosfera fantastycznego muzycznego święta, którą doceniło się tak naprawdę w niedzielę po 23 wraz z kołaczącym się w głowie pytaniem: jak to? To jutro nie ma kolejnego koncertu?