Po raz drugi w Polsce zagrał Neal Morse Band. Różnica między tym wczorajszym występem, a koncertem sprzed prawie czterech lat była kolosalna…
Byłem w Krakowie w październiku 2013 roku. Muzycy pojawili się wtedy w ramach Międzynarodowego Festiwalu Perkusyjnego Drum Fest i… spotkało ich rozczarowanie. Bo sala świeciła pustkami i organizator ratował sytuację stawiając krzesła. Źle nie było, zespół wypadł profesjonalnie, niestety brakowało tego żaru i chemii, które powinny przepływać pomiędzy kapelą, a zebranymi.
W warszawskiej Progresji było kompletnie inaczej, gdyż publiczność naprawdę dopisała. Nie ukrywam, że obawiałem się o frekwencję w związku z tym krakowskim wspomnieniem, ale i nieodległym występem dawnego zespołu Morse’a, Spock’s Beard, w tejże Progresji. Cóż, dzięki temu koncert był naprawdę gorący, publiczność chłonęła dźwięki z dużym zaangażowaniem a sprzyjały temu fantastyczne nagłośnienie (!) i sceniczna oprawa z bogatymi światłami, wyświetlanymi animacjami i filmami za plecami artystów i przebierankami Neala Morse’a wpisującymi się w odgrywany koncept.
Dla wszystkich zagorzałych fanów setlista już przed koncertem była oczywista. Muzycy promują podczas tej trasy The Similitude of a Dream. I to on, odegrany w całości i trwający ponad sto minut, był głównym daniem. Muzycy podzielili koncert na dwie części, podobnie jak płytowy koncept mieszczący się na dwóch dyskach. Dlatego też zebrani mogli tuż przed 21 (koncert rozpoczął się kilka chwil po 20) wyjść na trwającą kwadrans przerwę. Jednym słowem występ był przewidywalny. Tym razem muzycy nie sięgali do innych płyt Morse’a i nie odgrywali kowerów Spock’s Beard, czy Transatlantic. Ba, nawet bisy były „jednorodne”, wszak pochodziły z poprzedniego krążka The Grand Experiment. Tę przewidywalność rekompensowała jednak zebranym forma muzyków. Doprawdy wyborna. Morse w czarnej, długiej koszuli i wysokich glanach sprawiał wrażenie prawdziwego rockmana. Po drugiej stronie barykady był klawiszowiec Bill Hubauer, elegancki, w czerwonej kamizelce oraz gustownej muszce i takowej czapeczce. Młodziuki Eric Gilette i już bardziej wiekowy Randy George (choć zupełnie inni), byli ostoją spokoju i powagi. I tu powinienem napisać, że tradycyjnie nadrabiał za nich Mike Portnoy. Ale nie napiszę. Bo tym razem były bębniarz Dream Theater, choć grał z klasą i luzem, nie odbierał show Morse’owi. Mało tego, mam wrażenie, że był chyba tego wieczoru najskromniej oświetlonym muzykiem. Niewiele mówił. Odezwał się praktycznie tylko wtedy, gdy wyszedł zza swojego zestawu i zapowiedział Freedom Song, kompozycję odegraną przez wszystkich muzyków ustawionych w jednej linii na brzegu sceny.
Koncert potwierdził ogromny melodyczny potencjał ostatniej płyty formacji, choć nie da się też ukryć, że i wyszły pewne jej dłużyzny w drugiej części występu. Ale gdyby one zaczęły komukolwiek doskwierać, finał podstawowego seta wszystko wynagradzał. Broken Sky/Long Day Reprise wypadło magicznie i cudownie, do tego okraszone tą jedyną w swoim rodzaju wzniosłością oraz pięknym popisem na gitarze Erica Gilette. Nad tym, że Neal finiszował przed swoim klawiszowym zestawem na kolanach nie będę się już rozwodził. Całości dopełniły rewelacyjne bisy. Mocna, energetyczna i wyjątkowo krótka Agenda i rewelacyjne The Call z eleganckimi wokalnymi harmoniami (!!) wbijały w ziemie. Wielki wieczór. Bez dwóch zdań.