Prawdziwym świętem jest dla fanów Yes jest wspólna trasa Jona Andersona, Trevora Rabina i Ricka Wakemana. Otóż muzycy, na stare lata zebrali się razem, aby celebrować (tak, to chyba najlepsze słowo oddające motyw kierujący całym przedsięwzięciem) muzykę zespołu.
Wspomniana trójka to – jakby nie patrzeć – dwa muzyczne pokolenia Yes, stąd też repertuar urozmaicony. Może nie tyle urozmaicony, co mający zaspokoić ambicje każdego z muzyków; było na przemian coś z lat 70-tych i coś z 80-tych.
Czy taki dobór materiału się gryzł? Na pierwszy rzut oka (ucha) wydawać by się mogło, iż może tak być. Jednakże od strony brzmieniowej muzycy zadbali, aby wielkich dysproporcji nie było specjalnie widać; Rabin okrasił takie „And You And I”, czy „Heart Of The Sunrise” partiami w swoim typowym stylu, natomiast głównie Wakeman próbował nadać takim „Rhythm Of Love”, czy „Changes” nieco bardziej ambitnego charakteru.
Jednak najważniejsze jest to, iż koncert sam w sobie był wyborny. „Perpetual Change”, „And You And I”, czy „I’ve Seen All Good People” wypadły wyśmienicie. Słuchając śpiewu Andersona w “Heart Of The Sunrise” trudno było powstrzymać łzy. A „Awaken” z nowym filmowym wstępem (jak mniemam jest to zapewne spuścizna po post-yesowej karierze Rabina) najzwyczajniej w świecie wgniatał w ziemię.
Utowry Rabina (czyt. te z lat 80-tych) naturalnie wypadły nieco blado na tle klasyków, do tego ich dobór mógł być nieco bardziej przemyślany, jednak tutaj panowie wyciągnęli z nich co się dało. Do tego wszystkiego gitarzyście głos wyraźnie się zmienił; nie jest tak charakterystyczny jak kiedyś i - co nie bez znaczenia - nie ma takiej siły jak kilka dekad temu. Na szczęście od strony wykonawczej ani takiemu „Hold On”, ani „Lift Me Up” nie można niczego zarzucić. Na dobrą sprawę jedyny numer jaki im nie wyszedł to dość topornie brzmiący „Rhythm Of Love”, który jakby nie mógł nabrać tego swojego odpowiedniego tempa (jednakże Rychu próbował go całkiem umiejętnie rozbujać świetnym solem po koniec kawałka). Natomiast zdecydowanie na (wielki) plus zapisać można nieśmiertelny i wieńczący całość występu „Owner Of A Lonely Heart” będący niczym innym, jak klasycznym, radosnym jamowaniem na cztery fajery z Rabinem i Wakemanem na czele, którzy w pewnym momencie zeszli do publiczności i odgrywali swoje partie pląsając między rzędami widzów.
Nie można nie wspomnieć o muzykach drugiego planu: Lou Molino III oraz Lee Pomeroy’u, umiejętnie wypełniających lukę po swoich odpowiednikach ze złotego okresu działalności Yes; pierwszy z nich popisujący się świetnym solem we wstępie do „Lift Me Up”, a drugi świetnie umitujący Squire’a w improwizacjach w „The Fish” (ciekawie wplątując motywy z „On The Silent Wings Of Freedom” i „Revealing Science Of God”).
A sami mistrzowie ceremoni? Najwięcej jakby wszędzie było Rabina (co broń Boże nie jest zarzutem), Rychu jakby przygaszony (zapewne ze względu na ograniczenia kompozycyjne kawałków ery cyferkowej), a Anderson... cóż Anioł Muzyki, po którym nie widać jakichkolwiek śladów zawirowań zdrowotnych sprzed kilku lat, brzmiący rewelacyjnie jak na 72-latka.
Przede wszystkim – przynajmniej mnie - uderzyło najbardziej ta niesamowita chemia między trójką muzyków jakiej chyba nie widziałem nigdy na jakimkolwiek koncercie, na którym w życiu byłem (a troszkę ich się uzbierało); panowie świetnie się bawili, widać, że się lubią i nie kryli radości ze wspólnego grania.
Setlista: Cinema; Perpetual Change; Hold On; I’ve Seen All Good People; Lift Me Up; And You And I; Rhythm Of Love; Heart Of The Sunrise; Changes; Long Distance Runaround/The Fish (Shindleria Praematurus); Awaken; Make It Easy/Owner Of A Lonely Heart/Sunshine Of Your Love
Bis: Roundabout