Kiedy w listopadzie ubiegłego roku, ze względu na odnowienie się problemów z sercem, Tommy Emmanuel musiał odwołać europejską część trasy koncertowej, fani zamarli w pełnym napięcia oczekiwaniu. W liczbie koncertów, które wtedy nie doszły do skutku, był również występ w łódzkiej Wytwórni.
Szczęśliwie 2017 rok przyniósł same dobre wieści. Przesympatyczny "Kangur'" nie tylko okiełznał swoje zdrowie, nadwątlone niestety arcydługą karierą sceniczną (profesjonalnym muzykiem był już w wieku zaledwie 6-ciu lat!), ale i dotrzymał obietnicy i zawitał w, jak zawsze gościnne, progi klubu z ul. Łąkowej, by nadrobić zaległości. Oprócz Łodzi, tym razem, odwiedził Warszawę, a ponadto zawita jeszcze do Gdańska i Krakowa. Można się tylko cieszyć, że tak szerokie spektrum geograficzne naszego kraju będzie mogło obcować, być może po raz pierwszy, z talentem Mistrza. Słowo na M nie jest tu wcale żadną przesadą, ani czczym wazeliniarstwem. Wszak Emmanuel to laureat tytułu "Najlepszy Gitarzysta Akustyczny", prestiżowego Guitar Player Magazine za 2008 i 2010 rok (tytuł ten przyznają czytelnicy, a nie żadne arbitralne jury), Kawaler Zakonu Australii oraz oficjalny Pułkownik Kentucky - które to honory nadano mu w uznaniu wybitnego kunsztu artystycznego i biegłości wykonawczej. To instrumentalista-fenomen, absolutny samouk, który nie dosyć, że nie odebrał żadnego wykształcenia muzycznego, w związku z czym, nie umie czytać, ani zapisywać nut, a więc gra tylko i wyłącznie ze słuchu, to jeszcze prawdziwy „człowiek orkiestra", nieustraszony innowator w wykorzystaniu instrumentu, potrafiący nie tylko imitować na, wydawałoby się niezwykle ograniczonym medium, jakim jest gitara klasyczna, instrumenty klawiszowe i rytmiczne, ale nawet grać na niej... solówki perkusyjne. Sam zresztą zawsze określał siebie mianem "perkusisty grającego na gitarze" i to nie bez kozery, albowiem w młodości, przez szereg lat był bębniarzem sesyjnym i koncertowym. Ale dosyć o człowieku, czas coś powiedzieć o jego sztuce i wydarzeniu, które ją celebrowało.
Organizacyjnie, niezmiennie w Wytwórni, standardy europejskie! Wszystko punktualnie, bez zakłóceń. Duża sala, same miejsca siedzące, blisko 800 osób publiczności, spragnionej strunowo-gryfowej uczty. Dźwięk i światła doskonałe, ale to też już standard i "proza życia" w tym miejscu. Niezwykle rozbudowane stoisko z merchem, a w zasadzie trzy stoiska. Jedno z akustykami, australijskiej firmy Maton, której Tommy jest pół-oficjalnym endorserem. Drugie z debiutem gościa specjalnego. Trzecie, najbogatsze, z gadżetami gwiazdy wieczoru, a więc nie tylko prawie wszystkie wydawnictwa z przepastnej dysko i video-grafii Australijczyka i zwyczajowe koszulki, ale również poradniki, monografie specjalistycznych magazynów, poświęcone Tommy'emu, oraz piękny mini album fotograficzny dokumentujący jego bytność na scenie w ostatnich 20-stu latach w prawdziwie przystępnej cenie.
Honor przywitania zgromadzonych przypadł młodziutkiemu warszawiakowi Jankowi Pentzowi. Stylistycznie był to wybór trafny. Ten sam sceniczny entourage - wirtuoz i jego gitara. Nasz rodak również prezentuje technikę "finger picking", którą ja pozwalam sobie autorsko spolszczać na "skubanie palcami". Biegłość techniczna, już imponująca, choć to jeszcze nie poziom Mistrza, a i widać było, że trema związana z poprzedzaniem swojego idola, też nie pomagała, choć oczywiście była w pełni zrozumiała i usprawiedliwiona okolicznościami. Jest w każdym razie Janek na najlepszej drodze, by w przyszłości dorównać panteonowi gatunku, pod warunkiem, że zachowa pracowitość i skromność, bijące ze sceny w piątkowy wieczór. Wykonał trzy autorskie kompozycje, oraz cover "What a Wonderful World" - autora wiadomego - z uroczo nieśmiało "wyłudzonym" współudziałem publiczności. Zagospodarował okrąglutkie 20 minut. W tym miejscu pragnę wyrazić swój szacunek dla Emmanuela, za zabranie tego młodziaka na trasę. Widać było, także poza sceną, że Pentz jest wpatrzony w starszego kolegę jak w obrazek i było to dla niego na pewno przede wszystkim ogromne, niezapomniane przeżycie, pomijając bezcenne walory promocyjne. Dał mu więc to, co sam otrzymał kiedyś od swojego guru, legendarnego southernowego "skubacza" Chet'a Atkins'a. To niezwykle budujące w tych bezlitosnych czasach, widzieć, że można osiągnąć sukces i zbudować pozycję w branży, a mimo to zachować człowieczeństwo i przekazywać dalej dobro, którego samemu się kiedyś doświadczyło. Brawo Mr Tommy!
Zaledwie 5 minut potrzebował "szybko-palcy" Maestro, by zameldować się na scenie, po swoim gościu specjalnym. Nic też w tym arcydziwnego, bowiem osoby siedzące, tak jak ja, po lewej stronie sceny, mogły już w czasie występu warszawianina, słyszeć w przerwach jak Australijczyk rozgrzewa dłonie na zapleczu. Tommy Emmanuel jest generalnie w czasie występów bestią o czterech głowach, a może biorąc pod uwagę fakt, że jesteśmy przecież w słowiańskim kraju Piastów, powinienem powiedzieć - bóstwem o czterech obliczach. I to pomimo faktu, że na scenie jest tylko on, mikrofon, trzy gitary Maton, krzesło, stolik na wodę i kapodaster. Pierwsza twarz to wizerunek prawdziwego bluegrassowego, country-folkującego, amerykańskiego południowca (w końcu facet mieszka w USA i to w Tennessee), przełamana nieco klasycznym bluesmanem z dosłownie szczyptą wirtuozerii.
Wielbiciele tego wcielenia dostali je chociażby w "Deep River Blues", Smith' owskim "Guitar Boogie", czy też "(I Heard That) Lonesome Whistle", z repertuaru Hanka Williamsa. Ja osobiście za tą estetyką nie przepadam. Za to za kolejną już tak, więc cieszę się, że było jej tego wieczora procentowo więcej od tej pierwszej. Panie i Panowie oto Tommy Emmanuel "Wrażliwiec"! Przy takich kompozycjach jak "The Mystery", "Secret Love", czy też lekko podwirtuozowanym "Somewhere Over The Rainbow", można się było naprawdę rozmarzyć, przymknąć oczy i odpłynąć, co zresztą chętnie czyniło wiele przytulonych par na widowni. Romantyczna atmosfera została przekazana artyście na scenę za pomocą olbrzymiego tekturowego serca na stojaku, z „subtelnym" wyznaniem "Tommy We Love You" od fanklubu, tuż przed pierwszymi taktami cudownie delikatnego, premierowego utworu "Ava Waits". "Angelina", jeden z przebojów Mistrza, napisany dla jego „środkowej” córki, poprzedziło osobiste wyznanie, jak Polska będzie już zawsze dla niego miejscem szczególnym, bowiem niecały miesiąc po wizycie u nas w grudniu 2014 urodziła się jego najmłodsza potomkini. Słów tego wieczora generalnie nie padało zbyt wiele, poza nieśmiertelnym "dziakuje" po niemal każdym utworze. Na tym polu wyróżniło się jeszcze "skromne", choć ewidentnie powiedziane z przymrużeniem oka „za każdym razem to samo" w reakcji na fanklubowe serce, oraz wzruszające autentycznością „wróciłem do domu".
Ponieważ jednak nie wszyscy przepadają za sennością melancholii (znajomy skarżył się, że w tych wolniejszych momentach... przysypiał), przechodzimy do wcielenia numer trzy - Wirtuoz o Dziesięciu Gepardach Zamiast Palców:). Tu szczerze mówiąc było tak szybko i ekwilibrystycznie, że aż pouciekały mi tytuły, no może poza "The Tall Fiddler". A tak całkiem poważnie - no robi facet wrażenie! Niemal równo dwa lata temu na tej samej sali grał Al DiMeola i zmiażdżył mnie tak wykonawczo jak i emocjonalnie. Ciekaw byłem zderzenia biegłości technicznej i wrażliwości obu panów. Wyszedł mi idealny remis, każdy z nich ma swój odrębny, niepodrabialny styl i każdy jest w nim prawdziwym arcymistrzem. Ta wirtuozeria wykonawcza przewija się oczywiście przez bluesowo-southernowe, jak i romantyczne oblicze Australijczyka, ale przede wszystkim tworzy podwaliny pod twarz numer cztery - Szaleniec, Eksperymentator, Wizjoner, Osobowość. Tommy ma pewne wypracowane, ale wciąż potrafiące zadziwić, zagrania sceniczne. A więc było i granie jedną ręką z jednoczesnym sprawdzaniem godziny na drugiej, "strzepywanie pyłu" z palców, efekciarskie zrywanie kapodastera bez przerywania gry, imitowanie dźwięków fortepianu, jak i perkusyjnych blach, jednoczesne granie partii basu i gitary, metalowa solówka i w końcu specjalność zakładu - wykorzystanie akustyka jako perkusji i zagranie na nim, już na jeden jedyny bis, solówki z wykorzystaniem metalowej miotełki i mikrofonu. To trzeba zobaczyć!
Jest też sympatyczny Pan Emmanuel wielkim ekscentrykiem. Nawet technikę błyskawicznego zdejmowania gitary wykształcił własną - coś jakby wąż zrzucający skórę. Nigdy nie stroi gitar na scenie - no umówmy się, że ta legenda jest kapkę przerysowana, bo jednak trochę się musiał popoprawiać między utworami, ale faktycznie nie przesadza ze strojeniem. Nigdy nie korzysta z setlisty i może zagrać WSZYSTKO o co poprosi go publiczność. I tego próbkę mieliśmy także w piątek. "Na życzenie” z sali poleciały "Lewis & Clark", "Ruby's Eyes" i "Questions", zagrane w kolejności ich zgłoszenia, a więc same perły, cudnie wieńczące 100 minut grania na najwyższym poziomie. Propozycji było oczywiście więcej, ale sam artysta, mimo że żartował, że jemu nie zależy i może być na scenie choćby i całą noc, na kolejne bisy nie dał się już namówić. Gdzieś wyraźnie się spieszył. Rychło okazało się, że tym „gdzieś" było foyer, gdzie niemal bezpośrednio po zejściu z desek Wytwórni, wytrwale i z niezatartym uśmiechem na twarzy rozdawał autografy i pozował do wspólnych zdjęć.