Potrzebowałem blisko tygodnia, żeby uporządkować emocje kłębiące się we mnie po koncercie Riverside, który odbył się 25 lutego w warszawskiej Progresji. Nawet po takim czasie nie jest łatwo przekuć myśli na słowa, bo było to wydarzenie pod wieloma względami wyjątkowe i z wielu powodów przejdzie nie tylko do historii zespołu, ale i samego klubu.
Riverside pojawił się na scenie po niemal rocznej przerwie spowodowanej śmiercią gitarzysty zespołu – Piotra Grudzińskiego. Mimo tragicznych okoliczności grupa postanowiła kontynuować działalność w formacie trzyosobowym, koncertowo wspomaganym przez zaprzyjaźnionych gitarzystów. Koncert zapowiedziany na 25 lutego wyprzedał się zanim do wszystkich zainteresowanych dotarła wiadomość o możliwości nabycia biletów. Wejściówki rozeszły się błyskawicznie nie tylko po kraju, ale i zagranicą, a w Progresji pojawili się fani m.in. z Włoch, Ukrainy, Kanady, czy Australii. Ostatecznie wydarzenie zdecydowano powtórzyć dzień później, gdzie również zanotowano komplet widzów. Z pewnością zespół mógł zdecydować się zagrać w większej hali, gdzie zmieściłoby się jeszcze więcej chętnych, bo tych z pewnością by nie zabrakło, ale w tych niezwykle specyficznych okolicznościach miejsce miało ogromne znaczenie. Progresja jest i była dla Riverside drugim domem, a gdzie jeśli nie do domu wraca się w trudnych chwilach?
Sala wypełniona była po brzegi ludźmi ubranymi w koszulkową historię zespołu. Tłum drżał w oczekiwaniu na słowa, gesty i muzykę, za którą wszyscy tęsknili, trzymając jeszcze emocje na wodzy. Jednak kiedy na scenie pojawili się oni – Mariusz Duda, Piotr Kozieradzki i Michał Łapaj, a przez Progresję przetoczyła się prawdziwa burza oklasków, coś w wielu osobach pękło. Zarówno do muzyków i do fanów dotarło, że już nic nie będzie takie samo. Słów, przynajmniej tych bezpośrednich, padło niewiele. Duda wielokrotnie zaznaczał, że choć nie jest to łatwe, to zachowując pamięć o Grudniu, zdecydowali się kontynuować swoją wielką muzyczną przygodę. Tę postawę i stanowisko dodatkowo podkreślał specyficzny dobór kompozycji, gdzie oprócz typowych koncertowych numerów pokroju Conceiving You i 02. Panic Room, pojawiły się też dużo mówiące tytuły Second Life Syndrome, Before, czy niezwykle wzruszający Toward the Blue Horizon. Sam koncert odnotował się też prawdopodobnie jako najdłuższy występ w historii grupy. Progresja chłonęła dźwięki i emocje bombardujące ze sceny przez niemal dwie i pół godziny.
Zespół na scenie wsparło dwóch gitarzystów: Mateusz Owczarek (Lion Shepherd) i Maciej Meller (Quidam, Meller Gołyźniak Duda), a także Marcin Odyniec odpowiedzialny za instrumenty dęte. Riverside wraz z gośćmi zabrzmiał świetnie i to mimo problemów z poskromieniem emocji. Rewelacyjnie układała się sceniczna współpraca zwłaszcza na linii Duda – Meller, która wynika z wieloletniej znajomości i współpracy przy nowym, wspólnym projekcie. To właśnie w Macieju wielu upatruje następcę Grudnia, choć na jakiekolwiek deklaracje trzeba będzie jeszcze poczekać. Świetnie pracowała także oprawa świetlna, która nie tylko za każdym razem robi ogromne wrażenie, ale stale wzbogacana jest o nowe elementy.
Progresja przeżyła prawdziwy huragan emocji: od łez wzruszenia, po zachwyt świetną muzyką i przelotne uśmiechy na pierwsze dźwięki ulubionych utworów. Było to wydarzenie, którego szalenie potrzebował sam zespół, ale też koncert, bez którego nie obeszliby się fani. Nie sposób wyobrazić sobie trudniejszego, ale bardziej skutecznego sposobu na rozliczenie się z przeszłością, zamknięcie pewnego etapu i ruszenie dalej. Riverside poddał się tej próbie ognia, wyszedł z niej oczyszczony i gotowy do zapisania kolejnej karty w historii zespołu, a tłum – jak już dawniej bywało – murem ruszył za zespołem.