To nie mógł być zwykły koncert. I nie był. Bo okoliczności, które wykreowały to wydarzenie, były przejmujące i do tej pory są bolesne dla wszystkich tych, którzy ukochali sobie muzykę tej warszawskiej formacji…
Niemalże dokładnie rok temu odszedł gitarzysta grupy Riverside i ta, przez ten długi okres, nie wyszła ani razu na scenę. To był jej powrót. Powrót, który wzbudził ogromne emocje. Poczynając już od tego, że sam koncert wyprzedał się kilka miesięcy temu w ciągu jednego dnia. Smaczku dodawało mu miejsce, w którym się odbywał, tak ważnej dla Riverside warszawskiej Progresji. To, że mieliśmy do czynienia z niemałym wydarzeniem, widać już było po mocno zapchanym parkingu przy nieodległym centrum handlowym i kolejce wchodzących do klubu. W samej Progresji zauważyć można było ponadto mnóstwo znanych twarzy muzyków i dziennikarzy a „vipowska loża” wypełniona była jak nigdy.
Wszystko zaczęło się punktualnie o dwudziestej... dosyć niecodziennie. Bo to, że wychodzących Mariusza Dudę, Piotra Kozieradzkiego i Michała Łapaja powitają oszałamiające brawa, było oczywiste. Jednak już to, że artyści nie chwycą natychmiast za instrumenty, lecz staną przed publicznością i rozpoczną od słów swojego lidera, mogło zaskoczyć. Duda, niemalże w kompletnej ciszy (nawet fotoreporterzy stojący w fosie, odpuścili sobie na ten czas swoje obowiązki) powiedział jak ważny i trudny dla nich jest ten moment, ten najważniejszy koncert w życiu…
Zaczęli od nowej, wydłużonej i mocno przearanżowanej wersji utworu Coda, już we czwórkę, z zapowiadanym wcześniej Maciejem Mellerem, byłym gitarzystą Quidam. To pewnie nie czas i miejsce na poważne analizy i porównania jego gry z brzmieniem Piotra Grudzińskiego, niemniej, już choćby na ikonicznym i mocno osłuchanym Second Life Syndrome, który wybrzmiał jako drugi, słychać było, że Meller ma własne podejście „do tematu”. I nie powinno to dziwić, bo to doświadczony latami scenicznego grania muzyk o własnym stylu…
Tymczasem ze sceny płynęły kolejne mocne punkty programu, jak przepiękna ballada Conceiving You, a zaraz po nim długa, czteroutworowa sekwencja z ostatniego albumu Love, Fear and The Time Machine (Saturate Me, Caterpillar and the Barbed Wire, akustyczne Lost (Why Should I Be Frightened By a Hat?) i Discard Your Fear) przedzielona The Depth of Self-Delusion z SONGS. W Discard Your Fear pojawił się pierwszy gość, Mateusz Owczarek z Lion Shepherd. I to z nim grupa wykonała jeszcze motoryczny 02 Panic Room. Przed kolejną kompozycją Duda zapowiedział następnego gościa (jak stwierdził: ponieważ nie gramy trzyminutowych kawałków, pojawi się on dopiero za… osiem minut, czym wzbudził salwę śmiechu wśród zebranych). Warto tu przy okazji dodać, że ta druga część koncertu miała już bardziej swobodny charakter. Przez pierwszą godzinę ze sceny praktycznie nie padały żadne słowa.
W Deprived (Irretrievably Lost Imagination) pojawił się Marcin Odyniec, który - podobnie jak na Shrine Of New Generation Slaves - wykonał solo na saksofonie i pozostał na scenie towarzysząc zespołowi w kolejnym Night Session - Part 2. Przed końcem głównej, dwugodzinnej części usłyszeliśmy jeszcze Escalator Shrine i niesamowite Before z ognistym i potężnym finałowym ogonem, po którym sceniczny kurz i dym opadały jeszcze długo. Huragan braw i skandowanie nazwy zespołu szybko przywołały zespół na scenę.
Już jako kwintet, z dwoma gitarzystami na scenie (Meller, Owczarek), wykonali na pierwszy bis w absolutnie niepowtarzalnych wersjach Time Travellers i Towards the Blue Horizon, chyba najważniejszą kompozycję tego wieczoru. Drugim bisem była Coda z fragmentem Goodbye Sweet Innocence, które zakończyły chyba najdłuższy w historii zespołu, bo trwający dwie i pół godziny, koncert.
Występ, który miał mnóstwo momentów. Najważniejszym z nich był z pewnością ten, w którym Mariusz Duda przedstawiając muzyków stojących na scenie wymienił też… Piotra Grudzińskiego. Przejmująca chwila, która na twarzach samych artystów wywołała łzy (kilka minut po koncercie, przechadzając się po sali, widziałem jeszcze mocno wzruszone osoby z wilgotnymi oczami). Jakże symboliczny moment, w którym zespół ucieka od zgranej kliszy z wyświetlonym zdjęciem zmarłego muzyka i jednocześnie w magiczny sposób oddaje mu szacunek.
Wielkości wydarzenia dopełniała bogata scenografia świetlna i dźwięk (przynajmniej bliżej sceny, bo trochę dalej chyba było nieco słabiej), choć trudno przy tak pełnym emocji koncercie analizować technikalia, czy setlistę. Ta ostatnia, według niektórych, mogłaby być bardziej przekrojowa i sięgająca głębiej w historię. Mnie jednak pozwoliła odkryć Love, Fear and The Time Machine na nowo.