Gdy widziałem ich po raz ostatni, grali w niewielkich Hybrydach. Tym razem wystąpili w wypełnionej niemalże po brzegi warszawskiej Progresji…
I choć może dla nich to nic nadzwyczajnego, wszak w rodzimej Holandii zapełniają ogromne hale, czy stadiony, niemniej tak liczna i oddana im publika musiała imponować. Wśród zajmujących miejsce tuż przy barierce pań emocje podczas wyjścia kapeli były tak duże, że ochrona i służby medyczne (zresztą bardzo sprawnie) musiały interweniować aż dwukrotnie.
Kwartet przyjechał tym razem do Polski promować swój ubiegłoroczny album Control. Dlatego też wybrzmiało z niego aż osiem kompozycji (Regret, Do I Ever, Fiji, Slicer, Sorry, Bridges, Control, St. Helena). Dokładnie taką samą reprezentację miał jednak ich poprzedni krążek, z którego zagrali Riddles, All for You, Rivals, Words You Don't Know, Don't Walk Away, War i Streets. I nie powinno to dziwić, bowiem obie płyty to prawdziwe kopalnie przebojów. Ze starszych rzeczy poleciało tylko Home Again z Vultures.
Trwający równiutkie półtorej godziny set miał tempo, dramaturgię i mnóstwo emocji. Zebrani spijali z ust Eloia Youssefa większość tekstów, fanklub przygotował dla muzyków chóralne Sto lat!, a podczas Don't Walk Away ogromne wrażenie robił las nagrywających komórek nad głowami zebranych. Do tego wspomniany Youssef, bodajże dwukrotnie, podkreślał, że ma do czynienia z najlepszą publiką na świecie. Jednym słowem, wśród gnających jeden za drugim hiciorów, momentów było mnóstwo. Mnie najbardziej poruszyło, gdzieś w środku koncertu, piękne wykonanie ballady Sorry z ostatniego albumu. Z drugiej strony, ci którzy uważają Kensington za zbyt popowych i cukierkowatych, powinni posłuchać zamykającej koncert St. Heleny. Pod jej koniec muzycy rozpętali taki rockowy odjazd, że nie było czego zbierać.
Przed gwiazdą wieczoru zagrała polsko - francuska grupa BeMy. Już po koncercie sprawdziłem, że zdobyli drugie miejsce w Must Be the Music, zagrali na dużej scenie festiwalu Woodstock i wyrwali nagrodę główną na festiwalu w Jarocinie. A jednak ich półgodzinny set utrzymany w klimatach indie i pop rocka - w sumie dobrze dobrany do headlinera - mnie nie zachwycił. Okej, byli energetyczni, radośni i spontaniczni, jednak chwilami muzycznie to się rozłaziło a Mattia Rosinski miał na wokalu kilka słabszych momentów. Trzeba jednak im oddać, że przyjęcie mieli bardzo ciepłe.