Niezwykły wieczór zaproponowała wszystkim przybyłym do łódzkiej Wytwórni warszawska formacja Sorry Boys…
W ramach Roma Tour artyści przybyli promować swój trzeci album studyjny. Sam koncert okazał się niemałym wydarzeniem. Bo choć może nie odbył się w największej wytwórnianej hali, niemniej liczba zainteresowanych ich niebanalnymi, niesztampowymi dźwiękami mogła zaimponować. Tym bardziej, że zebrani (wśród których dało się między innymi zauważyć samego lidera łódzkiej Comy, Piotra Roguckiego, który ciepło pisał w sieci o nowym dziele Sorryboysów) przyjęli muzyków bardzo gorąco, a momentami wręcz entuzjastycznie.
I nie powinno to dziwić, bowiem Roma to ich najbardziej dojrzała i kolorowa płyta. Pełna brzmieniowych smaczków zaaranżowanych na przeróżne instrumenty. I choć na scenie zabrakło „albumowych” gości, muzykom udało się odtworzyć niecodzienny klimat płyty (cóż, współczesna technika pozwala bardzo zgrabnie uzupełnić brakujące instrumentarium, aczkolwiek pewnie nie wszystkim się to podoba). Tym bardziej, że płyta wybrzmiała niemalże w całości. Kwintet pominął tylko Mojo, resztę „rozrzucając” w różnych ogniwach setlisty. Pozostałą część trwającego półtorej godziny występu wypełniły utwory z Vulcano, których wybrzmiało aż osiem (Vulcano, Leaving Warsaw, Evolution (St Teresa), Dagny, This New World, Phoenix, The Sun i zagrana na ostatni bis Zimna wojna). Lekkie rozczarowanie kompletnym brakiem utworów z debiutu zrekompensował mi mój ulubiony, zaprezentowany na pierwszy bis, piękny i oniryczny Cancer Sign Love.
Miło było oglądać zespół cieszący się z zagrania każdej nuty. Tym bardziej, że dziś Sorry Boys to naprawdę zestaw świetnych instrumentalistów z dużym czuciem muzyki. Wszak oprócz tworzących grupę od początku Beli Komoszyńskiej, Tomasza Dąbrowskiego, czy Piotra Blaka, jest wśród nich też niezwykle ceniony perkusista Maciej Gołyźniak, znany ze współpracy z Brodką, Natalią Nykiel, czy ostatnio z debiutanckiego super tria Meller Gołyźniak Duda. Obserwowanie jego intensywnej, nielubiącej próżni gry, w tak subtelnej muzyce, było prawdziwą przyjemnością. Cokolwiek by jednak nie napisać o panach, królową wieczoru była oczywiście Bela Komoszyńska. Przyciągała już uwagę swoją kreacją, długą cekinową suknią. Do tego w bardzo ujmujący, lekko dziewczęcy sposób, zapowiadała niektóre kompozycje, jak Dagny, w której przywołała postać tragicznie zamordowanej żony Stanisława Przybyszewskiego. Ponadto grała na instrumentach klawiszowych, powabnie tańczyła no i przede wszystkim… śpiewała. Jej specyficzny i oryginalny wokal brzmiał czysto i nie pomijał wszelkich niuansów znanych ze studyjnych produkcji. Ostatnią kompozycją podstawowej części koncertu było singlowe (i nie bójmy się tego powiedzieć, hitowe!) Wracam, w którym Komoszyńskiej udało się zachęcić zebranych do wspólnego śpiewania i wykreować tym samym jeden z najfajniejszych momentów koncertu. To artystka z dużą charyzmą, było to zresztą widać już po samym występie. Wszyscy muzycy wyszli do zebranych nie tylko podpisując im płyty, ale też i długo z nimi rozmawiając.
Przed gwiazdą wieczoru, w półgodzinnym secie, zaprezentowało się, również stołeczne, trio Bownik. Ich ascetyczna propozycja na wokal, gitarę, bas i elektronikę wpisana w szeroko rozumianą „muzyczną alternatywę” miała swój klimat podkreślony lekko zachrypłym głosem Michała Bownika.