Podczas muzycznego podsumowania 2016 roku pisałem, że Punk’s not dead. Just exhausted. Stwierdzenie to dotyczyło również albumu zespołu Green Day, który po doskonałych singlach okazał się jedynie dobrym, rockowym wydawnictwem. Pazur, którego zabrakło w wersji studyjnej zespołu, powrócił jednak ze zdwojoną siłą na trasie koncertowej. Krakowski występ muzyków pokazał, że to wciąż ten sam, zwariowany Green Day, który od lat utrzymuje się w ścisłej czołówce najlepszych koncertowych zespołów świata.
Trasa powiązana z albumem Revolution Radio wypełniona jest trwającymi ponad 2,5 godziny koncertami opartymi na całej twórczości Green Daya (podobnie było w Polsce). Setlistę zdominowały kawałki z „ery nowożytnej” z naciskiem na ostatni album oraz American Idiot, ale nie zabrakło perełek dla wiekowych fanów zespołu („2000 Light Years Away”, czy „Hitchin’ A Ride”). Zespół genialnie żonglował numerami i klimatem sięgając po to, co sprawdzone i mieszając to z nowymi kompozycjami.
Najważniejsza podczas całego show była jednak energia. Billie Joe Armstrong mimo zbliżającej się 45ki biegał po scenie jakby był 20 lat młodszy. Za muzykami co chwile pojawiały się kolejne kotary, neonowe napisy, a na scenie buchał ogień i dym. Jak zawsze artyście pamiętali również o swoich fanach. Już podczas otwierającego występ „Know Your Enemy” jeden ze szczęśliwców zaśpiewał ostatnią zwrotkę i refren, a następnie pofrunął na ręce rozentuzjazmowanego tłumu. Podobny los spotkał dziewczynę, która towarzyszyła muzykom na scenie podczas „Longview” (chapeau bas – świetny wokal!), ale największym wygranym był gitarzysta, który trafił na scenę podczas „Knowledge” i w nagrodę mógł zatrzymać instrument.
Krakowski koncert zakończyły dwa bisy. Pierwszy, energetyczny i okraszony solidną dawką niecenzuralnych słów skierowanych do Donalda Trumpa („American Idion” nabrało nowego znaczenia). Na sam koniec usłyszeliśmy „Ordinary World” z nowego albumu i prawie zawsze zamykający występy zespołu „Good Riddance (Time of Your Life)”.