- Pytałem dzisiaj dziennikarza, który robił ze mną wywiad, dlaczego ciągle macie wszędzie wywieszone gwiazdkowe ozdoby i dekoracje, przecież już dzień Św. Walentego za pasem do cholery - Doogie White, przedostatni wokalista Rainbow, założyciel La Paz, starał się dostać od polskiej publiczności odpowiedzi, których najwyraźniej tajemniczy żurnalista, ich rodak, nie znał, lub też, złośliwie, lub nawet nie, nie chciał Szkotowi udzielić - To dlatego, że u nas gwiazdka jest codziennie - wypalił z sali ktoś, dobrze mi znajomy…
No może z tym codziennym "christmassem", to lekka przesada i trochę nas poniosło, ale uczestnicząc w tak sympatycznych imprezach, w tak urokliwym miejscu, jak niespełna 30 tysięczna Bochnia, naprawdę można odnieść takie wrażenie. A jeszcze, gdy do tego wszystkiego rolę Świętego Mikołaja pełni żywa legenda hard'n'heavy, co prawda nie w czerwonym płaszczu, a stylowej biało-czarnej ramonesce... Ale po kolei.
Należy zacząć od słów uznania i szacunku dla inicjatywy Bochnia Rocks, a konkretniej dla kolektywu ludzkiego, stojącego za ową inicjatywą, z pewnym, szeroko w branżowych kręgach znanym, promotorskim małżeństwem, na czele. To naprawdę wielka sztuka i niemałe wyzwanie, tak logistyczne, jak i finansowe, by w tak kameralnym ośrodku organizować koncerty, mimo, że nieraz już kapkę przykurzonych, lub znanych jeno wąskiemu gronu koneserów, to jednak bezsprzecznie gwiazd rocka i metalu. Stworzyć klimat dla takich wydarzeń, wychować sobie publiczność itd. Chapeau bas Panowie i Panie! Ale skoro udało się w o wiele mniejszych Gomunicach, w środku lasu, pod moim meldunkowym Radomskiem, to czemuż miałoby się nie udać w ośrodku, bądź co bądź powiatowym. Dla chętnych, pełnych pasji i zaangażowania, nie ma nic trudnego.
Od kilku lat śledzę z uwagą kalendarz tychże intymnych imprez, organizowanych w „solnym mieście". Pierwszy raz gościłem w październiku 2014 roku na występie Virgil'a Donati'ego z zespołem. Potem był i Paul Gilbert i Simon Philips, ale nie udało mi się niestety dotrzeć, żałuję zwłaszcza ex-perkusisty Toto. Dopiero Doogie White skłonił mnie do powrotu w to niespieszne miejsce na wschodzie Małopolski. A nawet nie tyle on, co dwójka moich znajomych, wyjątkowo lubująca się w głosie, urodzonego w szkockim Motherwell, wokalisty. Do mojej czołówki hard-rockowych krzykaczy, piątkowa gwiazda wieczoru jakoś nigdy się nie zaliczała. Ani nie potrafiłem odnaleźć w nim jakichś szczególnych cech indywidualnych, poza miejscami nadużywanymi, sporymi naleciałościami maniery "małego-wielkiego człowieka", z którym dzielił mikrofon w Rainbow. No właśnie, Rainbow i jeden, jedyny album studyjny z Doogim - "Stranger in Us All". Ta płyta też jakoś nigdy mnie nie przekonywała. Niby znałem i nawet bardzo lubiłem, te wszystkie Cornerstony, Tanki, czy rzeczy nagrywane z Schenkerem. Doceniałem mrówczą pracowitość i wyjątkowe wyczucie dobrych materiałowo i artystycznie projektów. Daleki jednak byłem od klękania, choćby na jedno kolano. Ale to wszystko miało się diametralnie zmienić i stać nieważne w pewien mroźny, styczniowy, wieczór.
Koncert, a raczej niespełna 90-minutowe misterium i prawdziwe święto hard-rocka, rozpoczął się równiutko z końcem akademickiego kwadransa, po dwudziestej. Główna sala Kina Regis w bochnieńskim MDK-u, oprócz skromnych rozmiarów, ma niestety ten mankament, że siedziska są niezwykle głębokie. Zapewniło to co prawda ergonomię, pod kątem projekcji filmowych, ale pełnokrwisty rockowy band, a takowy właśnie rozszalał się na niej, musiał się mocno zdziwić widząc jedynie... oczy i czubki głów publiki. Doogiemu opanowanie owego zdziwienia zajęło około trzech pierwszych utworów, jednak żywiołowe reakcje przybyłych w końcu przełamały lody i White mógł zaprezentować to co ma najcenniejszego. I nie chodzi mi tu wcale o krystalicznie czysty głos, bez cienia fałszu pokonujący wszystkie, nawet najbardziej strome górki. Osobowość, charyzma sceniczna, to jest to coś, czego nie da się wytrenować, ani kupić, z tym się trzeba urodzić i ewentualnie tylko tę cechę szlifować i rozwijać. Pan Douglas White bezsprzecznie to coś ma. To typ frontmana pełną gębą, gość który jednym skinieniem potrafi ulepić nawet najbardziej zasiedziałą, skostniałą publiczność, do żądanej przez siebie konsystencji. Szelmowski czaruś i niepoprawnie szkocki, nie tylko za sprawą parodiowanego akcentu, żartowniś. Jeśli tylko mu się chce bez trudu uwodzi, tak tłumy jak i mniejsze skupiska słuchaczy. Trzeba oddać sprawiedliwość, że w Bochni miał też niemałe wsparcie ze strony towarzyszących instrumentalistów. Włoski zaciąg, w osobach Nazzareno Zacconiego na gitarze, Manuel'a Togni na perkusji i klawiszowych samplach, oraz Don'a Roxx'a na basie stanowił o wiele więcej niż jedynie tło dla wokalisty. Panowie świetnie się czuli na scenie i poza nią i nic w tym dziwnego, albowiem wszyscy gościli już w „solnym mieście", jako sidemani innych wykonawców. Taki Nazzareno, który nie miał wcale łatwego życia wcielając się i w Ritchiego Blackmoore'a i w Michael'a Schenkera i wychodząc z tego kameleonowego wyzwania prawdziwie obronną ręką, to zatwardziały weteran rockowań, grał już bowiem w tym miejscu po raz trzeci. Skoro już padła, przez wielu uważana za magiczną, cyfra trzy, to trzecim filarem tego doskonałego występu była setlista - uwzględniająca lwią część, zdawałoby się niezliczonych projektów Szkota, świetnie ułożona i zbilansowana. Przewagę naturalnie zyskały utwory Tęczy, było ich aż 5 na ogólne 15, w tym 4 z "jego" płyty - "Obcego w nas": tytułowy Stranger in Us All, singlowo-przebojowe Ariel, dedykowany jednej z organizatorek, choć ponoć absolutnie bez podtekstu osobistego, Cold Hearted Woman i wreszcie mocarne Black Masquerade, na koniec podstawowego setu. Po dwa z: Cornerstone - epickie Wounded Land i opowiadające o podjęciu decyzji o opuszczeniu Rainbow Singing Alone - wykonane jedynie z towarzyszeniem gitary, jako pierwszy bis; Deamon's Eye - opener Road To Glory, oraz rockandrollowo rozbujane Five Knuckle Shuffle; i Michael Schenker's Temple Of Rock - pełne teatralnych gestów Before The Devil Knows You're Dead i chyba najlepiej tego dnia wykonane, ogniste Lord Of The Lost And Lonely. Aż trzech reprezentantów miały płyty bardziej heavy metalowego Czołgu: absolutnie miażdżący Judgment Day, Feast Of The Devil i "dedykowany” wszystkim politykom, jadowity Great Expectations. Całość zwieńczył rodzynek Empire, pod postacią Manic Messiah napisany, jak żartobliwie wyjaśniał sam autor, jako wyraz buntu, wobec faktu, że żaden reżyser nie chciał go nigdy obsadzić w roli... Jezusa w "Jesus Christ Superstar". Na koniec wybrzmiało Temple Of The King, wiadomego zespołu, jak tłumaczył Doogie, jedyna piosenka w zestawie, w której powstaniu nie brał osobistego udziału, ale którą zawsze uwielbiał wykonywać na żywo.
Wraz z jej ostatnimi dźwiękami pozostało uczucie satysfakcji i przyjemnej sytości, dodatkowo wzmocnione niedługo potem odbytą, osobistą interakcją z artystą, który poza sceną okazał się równie sympatycznym, otwartym i zabawnym osobnikiem co na niej. Być może to tylko, niezwykle naturalnie wyglądająca maska, noszona specjalnie dla fanów, jednak oglądanie jej z bliska jest na pewno przyjemniejsze niż, nie mniej niestety popularnej, maski pod tytułem "jestem Wielką Gwiazdą, ucałujcie mój gwiazdorski pierścień z wysokości kolan". Dla owego uczucia warto było się tłuc przez 7 godzin w dwie strony przez trzy województwa. Gratuluję Mister White, zyskał Pan kolejnego wielkiego fana.
Fot. Wojtek Salamon (bochnianin.pl)