Dwa lata minęły, jak jeden dzień - chciałoby się rzec. Albowiem niemal równo dwa lata temu, 26 stycznia 2015 roku, Epica ostatni raz gościła na deskach warszawskiej Progresji. Wtedy moją skromną osobę, nie gustującą na co dzień w symfonicznym power metalu z kobiecym frontem, przywabił suport pod postacią ultraszybkiego, niczym pewien wszechpolski minister, Dragonforce. Miałem zapoznać się z możliwościami Brytyjczyków na żywo, z ciekawości zobaczyć z 15 minut głównej gwiazdy i o rozsądnej porze rozpocząć 200 kilometrową ewakuację w stronę domu. Zostałem do ostatnich dźwięków, ostatniego bisu, a nawet sporą chwilę dłużej. Można więc powiedzieć, że jestem powracającym klientem Holendrów...
Na Fort Wola 22 stawiłem się z 15 - minutowym zapasem do planowanego rozpoczęcia imprezy, co okazało się timingiem wręcz idealnym. Organizator, jak i klub dopięli przedsięwzięcie na ostatni guzik. Niemal cała publika była już w środku, przed wejściem żadnej kolejki, plan wydarzenia realizowany z zegarkiem w ręku - this is how it SHOULD be done. To w zasadzie truizm z mojej strony, bo obie firmy od lat stanowią ekstraklasę na rodzimym i nie tylko, rynku promotorskim, więc niczego innego nie należało się spodziewać. Miałem więc czas na spokojny rzut oka na niezwykle rozbudowane stoiska z merchem - każda kapela miała własne. Oczywiście w bogactwie oferty przodowała gwiazda wieczoru (hitem były damskie dresy z grafiką z ostatniej płyty), ale i pierwsi z zestawu Niemcy z Beyond The Black zadbali chociażby o tak rzadko spotykany gadżet, jak zapalniczka z logiem zespołu. Reasumując - wybierając się na koncert Epików i przyjaciół, nie zapomnijcie zabrać ze sobą większej porcji gotówki, lub karty:)
Pierwsi, równo o 19-stej wystartowali, ze swym półgodzinnym programem, wspomniani już Germanie z BTB. Pierwszy raz obcowałem z ich twórczością. Biorąc pod uwagę, iż mogą się pochwalić naprawdę skromnym stażem - istnieją od 2014 roku - przeszli już „sporą" zmianę w składzie. Tak się bowiem składa, że pierwszą i drugą płytę w ich dyskografii łączy jedynie osoba... wokalistki Jennifer Haben. Tak na marginesie, Pani Jennifer skradła tego wieczora trochę show swojej dziesięć lat starszej, rudowłosej koleżance z Holandii i to pomimo faktu, iż, jak sama twierdziła, była przeziębiona. Mniej było w tym może operowej ekwilibrystyki, ale za to o wiele więcej zaangażowania, pasji i co tu kryć, naturalnego, dziewczęcego uroku. Muzycznie dawało się wyraźnie wychwycić inspiracje Żelazną Dziewicą i to nie tylko w "Harrisowych pozach" basisty i unisonach gitar - klawiszowiec był zasadniczo jedynie ozdobnikiem scenicznym. Generalnie panowie i pani prezentowali bardziej heavy metalowe podejście do power metalu. Set podzielili w stosunku 3 do 2 na korzyść debiutu. Zostali, absolutnie zasłużenie, ciepło przyjęci. Bardzo przyjemny, treściwy występ.
Kiedy powróciłem na salę po dwudziestu minutach, scena zdążyła się już przeistoczyć w zrujnowaną gotycką świątynię, w której swoją "heavy metalową mszę" miały odprawić Wilki z Saarbrücken. Po występie Powerwolf obiecywałem sobie wiele jeśli chodzi o wyrazisty wizerunek i teatralia. Lubię taki przerysowany okultyzm, z wyraźnym puszczeniem oka do odbiorcy. Nie zawiodłem się w żadnej mierze! Moim oczom ukazało się coś, co mogę jedynie określić mianem, z całym należnym szacunkiem, "bękarta zrodzonego z nie-świętego romansu Ghost z Craddle Of Filth, któremu, siedząc w kącie, przyglądał się Rammstein"! Tyle wizualnie. No może nie tyle, bo były jeszcze i obłędne światła i płomienie na scenie a'la Behemoth i rekwizyty - te bardziej sakralne, jak stuła, kielich mszalny, statyw do mikrofonu w formie krzyża, jak i te bardziej świeckie, jak majestatyczny podwójny statyw klawiszowy w kształcie ptaka, czy olbrzymia flaga z logo Wilczej Watahy, obsługiwana przez klawiszmajstera Falka Marię Schlegela - odpowiedź Wilków na Flakego z wiadomego zespołu - pełnoprawnego frontmana grupy, na równi z synem marnotrawnym bukaresztańskiej akademii muzycznej, Attilą Dorn'em. Nie muszę naturalnie nadmieniać, że padające tu „nazwiska", to azali pseudonimy sceniczne. Muzycznie mam z oceną tego występu spory problem. Wybuchowa mieszanka heavy i power metalu serwowana przez Niemców, zadziałała na mnie, niczym szampan. Pierwszymi kilkoma lampkami/kawałkami byłem zachwycony, ale po 25 minutach pojawiło się uczucie delikatnego przesytu - a grali godzinę z haczykiem. Myślę, że częściowo winę za to ponosi... nadmierna, pozamuzyczna intensywność tego koncertu. Angażowanie publiki po każdym (!!!) niezbyt długim utworze, długaśne przerwy, oczekiwanie maksimum ekstazy, partycypacji i oddania co kilka minut, nie pozwalało złapać oddechu, a co za tym idzie nabrać apetytu na więcej. Chyba tylko Papa Emeritus ma dość scenicznej charyzmy, by ujść z czymś takim bezkarnie. Co nie zmienia faktu, że setem złożonym plus minus demokratycznie z czterech ostatnich płyt, sala była po prostu zachwycona. Ludzie reagowali ekstatycznie niemal do końca. Już wcześniej po koszulkach, jak i... makijażu niektórych zebranych, dało się zorientować, że część przyszła głównie na Powerwolf. Nie ma przypadku w tym, że w naszym kraju działają co najmniej dwa fankluby zespołu, w tym niesławna Polish Wolf Brigade, która organizowała popołudniu w Progresji spotkanie z muzykami. Ale już faktu, że Wilki wygenerują najwyższą frekwencję wieczoru - dobrze powyżej 3/4 wypełnienia klubu - która na dodatek, po ich zejściu ze sceny, będzie się już tylko systematycznie zmniejszać, naprawdę się nie spodziewałem.
Po dwóch nader obfitych „przystaweczkach" nadszedł wreszcie czas na danie główne - lub drugie danie, jak pewnie powiedzieliby oddani wielbiciele MocarnegoWilka. Obawiałem się, że po ponad dwóch godzinach moja percepcja będzie już lekko przytępiona oraz, że o wiele bardziej ascetyczna oprawa sceniczna nie udźwignie zderzenia z, ciągle świeżym w pamięci, przepychem poprzednika. Zupełnie niepotrzebnie. Muzycznie Holendrzy, przynajmniej w moim odczuciu, zwyczajnie zmiażdżyli. Co prawda Simone Simons, była jakby mniej żywiołowa i lekko przygaszona, ale wokalnie nie pozwoliła sobie na żadną "lipę", a dzięki jej mniejszej ekspansywności, instrumentaliści mogli hasać do woli. Przy pierwszym spotkaniu urzekł mnie o wiele większy udział pierwiastków death metalowych, kosztem symfonicznych w Epice w wydaniu live. Tym razem to udrapieżnienie było jeszcze bardziej wyraziste. Obaj gitarzyści, zarówno Ojciec Założyciel - Mark Jansen, jak i Isaac Delahaye, dawali iście odhumanizowane growle i tylko nadmiernie striggerowana perkusja van Weesenbeeka mogła momentami delikatnie drażnić co bardziej zmienno-rytmicznie ukształtowane ucho. A jeśli dołożyć do tego miksu korzyści prog-metalowe pasaże i prawdziwie, nomen omen... epicki w rozmachu i podniosłości klimat, były momenty, że czułem się jak na koncercie jakiegoś Atheist, czy też Pestilence w najlepszych latach. Na szczęście w takich momentach ognistowłosa Simone przywracała mnie do rzeczywistości przypominając mi, gdzie naprawdę się znajduję. Majestatyczna potęga, wymieszana z piękną agresją i metalowym ciężarem, ubrana w jak zwykle doskonałą oprawę świetlną, tym razem z wykorzystaniem szklanych piramidek, motywu przewodniego grafik z ostatniego albumu. Epica kocha Polskę, a Polska kocha Epicę, choć tego wieczora ta miłość była trochę asymetryczna na niekorzyść Holendrów. Ci zachwyceni, odbytym przed koncertem spotkaniem z fanklubem, obdarowani tak oryginalnymi prezentami, jak... książka kucharska z polskimi wypiekami w holenderskiej wersji językowej, dali z siebie 110 procent normy. Coen Janssen szalał na swojej ruchomej platformie z klawiszami, bądź to zmieniając strony sceny, bądź też ścigając się z ową platformą dołem. Nie obyło się też bez zwyczajowych już w jego wykonaniu spacerów z nietypową, półokrągłą klawiaturą na wysięgniku i przed-bisowej konferansjerki. Zespół dołożył też od siebie dodatkowy trzeci bis wydłużając tym samym, standardową na tej trasie, zdominowaną przez najmłodsze "The Holographic Principle" - aż 6 numerów- setlistę do czternastu utworów. Jednak na nic się zdały nawet przeboje w rodzaju "Unchain Utopia", czy "Sancta Terra", zagrane pod koniec. Publiczność topniała liczebnie z każdą minutą, a co za tym idzie i jej reakcje były coraz słabsze i był to naprawdę zasmucający widok.
Ale nic to! Zapewne już niedługo dostaniemy szansę na małą rehabilitację. Co do mojego w niej udziału to powiem tak: za pierwszym razem miałem zostać tylko kwadrans z ciekawości, za drugim to miał być drugi... i ostatni, ot taka grzeszna przyjemność, gościa o szerokich horyzontach muzycznych, chociaż na power-symfonic metal nadal za wąskich, a tymczasem po tym drugim jestem już pewien, że będzie i trzeci, a nie wykluczam i czwartego.