Jak w każdym roku na Artrock.pl nie przeczytacie jednego zestawienia. Cenimy sobie subiektywne opinie naszych redaktorów, a także ich swobodę wypowiedzi. Na kolejnych stronach możecie przeczytać muzyczne podsumowania 2016 przygotowane przez poszczególne osoby, które publikowały na naszych łamach (kolejność alfabetyczna). Zachęcamy do lektury!

Mariusz Danielak

Miniony rok był przede wszystkim bardzo bolesny. Odeszło bowiem w nim wielu wyjątkowych artystów. Przy okazji przypomniał, że ci podziwiani, niezniszczalni i od kilkudziesięciu lat kładący podwaliny pod muzykę rockową twórcy są jednak śmiertelni… To niezwykle smutne, ale pewnie coraz częściej będą pukać do bram tego ponoć lepszego ze światów. Nie ukrywam, że najbardziej przeżyłem odejście Piotra Grudzińskiego. Jakże młodego, ambitnego muzyka, który tyle miał jeszcze przed sobą. Pewnym paradoksem jest to, że 2016 rok był… rokiem jego ukochanego Riverside. Nie tylko ukazała się wyjątkowa płyta Eye Of The Soundscape, ale też pierwsza biografia formacji. Do tego lider zespołu, Mariusz Duda, pojawił się aż na trzech albumach (Meller Gołyźniak Duda, Iamthemorning, Music Inspired by Alchemy), a grupa zbierała kolejne prestiżowe nagrody. Pod koniec roku warszawianie wyprzedali w ciągu niemalże chwili dwa występy, dwóch z nich przygotowuje solowe materiały. I tylko smutek przychodzi wraz z myślą, że z Piotrem na pokładzie mogłoby być jeszcze piękniej…

Rok 2016 nie pozostawił według mnie po sobie płyt wybitnych, epokowych. Albumów, które przejdą do kanonu gatunków. Dlatego cieszyłem się z płyt solidnych, zarejestrowanych przez „sprawdzonych” artystów, którzy zazwyczaj nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Płyt, które tym samym najczęściej gościły w moim odtwarzaczu, co ostatecznie stało się wyznacznikiem dla umieszczenia ich w tym podsumowaniu. Po raz kolejny zatem rzetelnie sponiewierał mnie szwedzki Evergrey idealnie łącząc ciężar i agresję z progresywną formą ubraną w piękną melodię (The Storm Within). Zapisany na płycie utwór tytułowy to chyba najlepsza kompozycja w ich 20 – letniej historii. I tylko szkoda, że jakoś u nas kompletnie nie został ten album zauważony. W tej progresywno - metalowej szufladzie ładnie zaprezentowali się jeszcze weterani z Fates Warning (Theories Of Flight). Rzadko nagrywający szwedzki Karmakanic przypomniał się bardzo udanym Dot, a Neal Morse po raz kolejny stworzył dwupłytowego kolosa (The Similitude Of A Dream), który tradycyjnie na początku przygniótł nadmiarem wszystkiego, by potem zachwycić aranżacyjnym bogactwem pomysłów.

Ciekawym materiałem popisał się Southern Empire - odprysk od nieistniejącej australijskiej Unitopii, zaś trzecia płyta solowego projektu Kallego Wallnera z RPWL, Blind Ego, okazała się najciekawszą w jego dyskografii (Liquid). Nie zawiedli mnie też bardzo lubiani u nas Norwegowie z Airbag (Disconnected), na których tegoroczne polskie koncerty czekam z dużą radością. Niby od lat grają to samo, ale Floydowy klimat i nastrój potrafią tworzyć wyjątkowy. No i jeszcze The Pineapple Thief (Your Wilderness), który od dwóch albumów stawia na prostszą, bardziej piosenkową formę i jest w tym naprawdę intrygujący.

Na naszym rodzimym podwórku także pojawiło się kilka mocnych premier (Meller Gołyźniak Duda – Breaking Habits, Sorry Boys – Roma, Brodka – Clashes), jednak najbardziej zaimponowali mi panowie z Votum nagrywając na Ktonik absolutnie światowy materiał. I jeszcze coś do oglądania. W tej kategorii na pierwszym miejscu jest Live At Rockefeller Music Hall Norwegów z Leprous. W telewizorze rozwalają tak samo, jak na żywo w klubie.

 

Paweł Horyszny

Rok 2016 był bez wątpienia ciekawszy i okazalszy w warte wspomnienia pozycje aniżeli w kilku latach poprzednich. Tradycyjnie ograniczam się do zaledwie pięciu pozycji, gdyż nie chcę się rozdrabniać i wolę skupić na tych najbardziej wartych uwagi.

Wybór zwycięzcy mojego rankingu nie był łatwy. Przez większość czasu wydwało się, iż nowa płyta ekipy Crispiana Millsa zgranie najwyższe miejsce na podium jednak przegoniona została przez dwa ciekawsze wydawnictwa. Ostatecznie zwycięzcą został Matt Berry. Na dobrą sprawę jedynym powodem takiego, a nie innego wyboru był fakt, iż ekipa Damina Bydlińskiego na dobrą sprawę nie przedstawiła do końca premierowego materiału na swoim tegorocznym krążku...

1. MATT BERRY – „The Small Hours”

Dwanaście w większości prostych i niewyszukanych kompozycji na pograniczu swoistego połączenia acid-folku i psychodelii. Wszystkie z nich zgrabnie zaaranżowane i ciekawie zagrane. Całość nie nudzi ani przez chwilę i pozostawia w pamięci wiele niezapomnianych fragmentów.

2. LIZARD – „Trochę żółci, trochę więcej bieli”

Bielski Jaszczur znów zachwycił. Nieco eksperymentalna i nagrana jakby „na boku” blisko 40-minutowa kompozycja mająca tylko skrócić fanom czas wyczekiwania na całkowicie premierową propozycję okazała się więcej niż tylko wypełaniaczem. To świetnie zagrany kawał muzyki, umiejętnie posklejany z pozornie zupełnie nie pasujących do siebie fragmnetów. „Trochę żółci...” to naprawdę wyjątkowy utwór mieniący się całą masą najróżnieszych barw. Do tego brawa na nową wersję „Autportretu”, bijącą na głowę brzmiący zbyt lukrowato oryginał z debiutu.

3. KULA SHAKER – „K 2.0”

Powrót w absolutnie wielkim stylu. Płyta wydana dwie dekady po słynnym debiucie (i tytułem do niego nawiązująca) nie tylko do godnie nawiązuje do pierwszego krążka zespołu, ale przedstawia swego rodzaju wypadkową dotychczasowych poczynań kapeli. Momentami jest nieco selsko i akusytcznie, lecz lwią część krążka wypełaniają konkretne rockowe numery usadzone w stylistyce z której Kula Shaker byli kojarzeni od samego początku swojej działalności. Urodziny godnie okraszone świetnym albumem.

4. HAWKWIND –„The Machine Stops”

Dave Brock i jego załogo niczego nowego już nie wymyślą. Wciąż grają w tym w czym czują się najlepiej. Jednakże kiedy wydawać by się mogło, iż nie są w stanie już zaskoczyć – nagle, bez szumnych zapowiedzi i wielkich oczekiwań – wydają coś takiego jak „The Machine Stops”. Ten (osadzony w znanej stylistyce) concept-album oparty na książce E.M. Forstera okazał się najciekawszą pozycją w dyskografii grupy od ponad dwóch dekad. Spójny, ciekawie zagrany, bez przynudzania.

5. ANDERSON/STOLT – „Invention Of Knowledge”

Nie ukrywam, że do projektu “Invenstion Of Knowledge” podszedłem z dość głęboką rezerwą. Moje obawy wzięły się to nie ze względu na brak wiary w możliwości byłego wokaliasty Yes (gdyż ta w moim przypadku jest ogromna i będzie on zawsze mieć u mnie kredyt zaufania), lecz w samego Stolta. Nie jest specjalnym entuzjastą poczynań lidera The Flower Kings, co więcej, uważam, że większość rzeczy,które nagrał to według mnie przerost formy nad treścią. Na szczęście tutaj Anderson (tak jak kiedyś w przypadku współpracy z Vangelisem) potrafił przystopować zapędy swojego współpracownika i razem stworzyli pozycję, która mimo, że wciąż bliższa brzmieniowo poczynaniom Stolta, aniżeli Andersona to jednak zaserwowana w formie, która przesdanie nie nuży. Co więcej ma wiele ciekawych kompozycji i do płyty jako całości dość chętnie się powraca.

 

Wojciech Kapała

Najważniejszą postacią sceny muzycznej roku 2016 wydaje się być Kostucha. Ze  względu na jej wyjątkową aktywność, chyba najwięcej to o niej się mówiło. Szła równo  i ostro przez cały rok – zaczęła jeszcze właściwie przed Sylwestrem od Lemmy’ego, potem był Bowie, potem dwoje członków pierwszego składu Jefferson Airplane – Paul Kantner i Signe Anderson, Keith Emerson, Glen Frey z Eagles, Prince, Leonard Cohen, Greg Lake, a rok zakończył George Michael. Jasne, że nie wymieniłem wszystkich, bo urobek Kostuchy był niezmiernie pokaźny (kowal, który ostrzył  i klepał jej kosę pewnie w nadgodzinach pracował).  W każdym razie odeszło sporo muzyków, którzy byli dla mnie bardzo ważni.

Ze spraw czysto muzycznych – moją ulubioną płytą tego roku jest „This Path Tonight” Grahama Nasha. Początkowo miała to być „Blackstar” Bowiego, ale kilka miesięcy później wyszedł nowy Nash i zgarnął całą pulę. Nad kolejnymi miejscami w dorocznym rankingu nie mam ochoty się zastanawiać – po prostu jest trochę  płyt, które mi się bardzo spodobały. Na czele tej grupy pościgowej jest David Bowie i jego „Blackstar”, potem równo, wachlarzykiem lecą: Anonhi (czyli dawny Antony Hegarty solo) - „Hopelessness” , Spiritual Beggars – „Sunrise to Sunset”, Scorpion Child – „Acid Roulette”, Blues Pills – „Lady in Gold”, David Crosby – „Lighthouse”, Whiskey Myers – „Mud”, Suede – „Night Thoughts”, Sumerlands – „Sumerlands” (bardzo mocny debiut hard’n’heavy) oraz Kate Bush – „Before The Dawn” – nie da się ukryć, że świetny  koncert. Nieco dalej, tak o koło z tyłu kilka też naprawdę zacnych tytułów: Niechęć – „Niechęć”, M83 – „Junk”, Santana – IV, Zakk Wylde – „Book of Souls II”, Jean-Michel Jarre – „Electronica 2”, Magnum – „Sacred Blood „Divine” Lies”, Leonard Cohen – „You Want It Darker”, Zodiac – „Grain of Soul”, Vangelis – „Rosetta” i Kula Shaker – „K 2.0”.

I wyróżnienie specjalne – Michael Kiwanuka – „Love & Hate” – to taki dosyć młody Brytyjczyk zakochany w soulu z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – wiecie – Marvin Gaye, Otis Redding. Bardzo interesująca płyta, ale nieco specyficzna – w całości wydaje się … za ładna. Za to kilka utworów naprawdę znakomitych.

Zdarzyło się też kilka płyt, które mogły by być lepsze, albo w ogóle nie powinno ich być. Do pierwszej grupy zaliczyłbym Nick Cave & The Bad Seeds „Sceleton Tree”, oraz Tindersticks – „The Waiting Room”. Nie są to złe płyty, ale akurat ci wykonawcy ostatnio przyzwyczaili mnie do lepszych. Druga grupa to krążki kilku zespołów mocniejszego uderzenia, które mają już z na sumieniu trochę dobrej muzyki – The Last Vegas – „Eat Me”, Kissin’ Dynamite – „Generation Goodbye” i Reckless Love – „InVader”. Jankesi z The Last Vegas po prostu nagrali kiepski album, Kissin’ Dynamite po rewelacyjnym debiucie coraz bardziej dryfują w stronę Tokyo Hotel, ale Reckless Love tym razem, po trzech naprawdę fajnych płytach z pudłowatym metalem, nagrali po prostu  krążek z disco-polo… Groza!

Podsumowując – rok jak rok, był, skończył się. Wiele po nim nie zostało. A więcej wzruszeń dostarczyli mi nasi piłkarze.

 

Łukasz Modrzejewski

1. Nick Cave & The Bad Seeds – Skeleton Tree
2. David Bowie – Blackstar
3. The Orb - COW / Chill Out, World!
4. Leonard Cohen – You Want It Darker
5. Underworld – Barbara Barbara, We Face a Shining Future
6. Brian Eno – The Ship
7. Kate Bush – Before the Dawn
8. Swans – The Glowing Man
9. Opeth – Sorceress
10. Plaid – The Digging Remedy
11. Radiohead – A Moon Shaped Pool
12. Kim Kashkashian – Arcanum
13. John Scofield – Country For Old Men
14. Burnt Belief – Emergent
15. The Rolling Stones – Blue & Lonesome
16. Monolake – VLSI
17. PJ Harvey – The Hope Six Demolition Project
18. Meshuggah – The Violent Sleep of Reason
19. Red Hot Chili Peppers – The Gateway
20. M.I.A. – AIM

 

Krzysztof Niweliński

Pod względem muzycznym rok 2016 uważam za nader udany, a wszystko dzięki temu, że ukazały się w nim płyty: artystów obecnie nieodżałowanych (David Bowie vel Blackstar; Leonard Cohen You Want It Darker); powracających z zaświatów (Miles Davis Quintet Freedom Jazz Dance: The Bootleg Series, Vol. 5); po mistrzowsku dyrygujących sobie i innym (Krzysztof Penderecki Penderecki Conducts Penderecki, Vol. 1); tkwiąc w przeszłości ogłaszających zmiany (Charles Bradley Changes); po zdiagnozowaniu dysocjacji szykujących się do zakończenia kariery (The Dillinger Escape Plan Dissociation) bądź – pomimo nieomal chrystusowego wieku lidera – zapowiadających się wcale dobrze (Shabaka and the Ancestors Wisdom of Elders); prezentujących nieprzesadnie popularną muzykę (Kamil Piotrowicz Sextet Popular Music), wbijającą w fotel i zmuszającą do wpijania weń paznokci (Nails You Will Never Be One of Us); przesiadujących w poczekalni (Tindersticks The Waiting Room), włóczących się w okolicy Chicago i Delty (The Rolling Stones Blue & Lonesome), hen wysoko latających (Swans The Glowing Man), orbitujących w gronie Plejad (Gorguts Pleiade’s Dust) tudzież odbitego w sadzawce Księżyca (Radiohead A Moon Shaped Pool); nagrywających głównie samowtór (75 Dollar Bill Wood/Metal/Plastic/Pattern/Rhythm/Rock), samotrzeć (Jachna/Mazurkiewicz/Buhl Dźwięki ukryte; LAM LAM), samoczwart (Daevid Allen Weird Quartet Elevenses; Jack Dupon Empty Full Circulation), ba! – samopiąt nawet (Light Coorporation 64:38 Radio Full Liv(f)e), choć i w liczniejszej jeszcze grupie, dla przykładu plemiennej (A Tribe Called Quest We Got It From Here… Thank You 4 Your Service), także (Innercity Ensemble III); trawionych wewnętrznym ogniem (Neurosis Fires Within Fires), ulegających przemocy rozumu (Meshuggah The Violent Sleep of Reason); starających się przetrwać (Survive RR7349) wśród kreowanych przez wyobraźnię (Steve Moore The Mind’s Eye) dziwnych rzeczy i dźwięków (Kyle Dixon, Michael Stein Stranger Things, Volume 1 (A Netflix Original Series Soundtrack)), oktetu urojeń (Wójciński/Szmańda Q-tet Delusions); ze smutku (Colin Stetson Sorrow – A Reimagining of Gorecki's 3rd Symphony) popadających w depresję (Iggy Pop Post Pop Depression), kończących na drzewie (Nick Cave and the Bad Seeds Skeleton Tree), radujących się z życia po życiu (Gong Rejoice! I’m Dead!); za mniej lub bardziej twórcze figury na pięciolinii nagradzanych indywidualnie (Wacław Zimpel Lines) lub zespołowo (Lotto Elite Feline); last but not least, artystek śpiewających o miłości (Ola Bilińska Libelid), siadających przy stole (Solange A Seat at the Table) do kruchego (Gaba Kulka Kruche), nie plujących sobie w brodę (Brodka Clashes), wbrew nadziei walczących o lepsze jutro (PJ Harvey The Hope Six Demolition Project).

Płyty rzekomo najlepszej nie wskażę, gdyż nie potrafię. A zresztą po kiego diabła miałbym wskazywać, skoro każdemu i tak co innego najbardziej się spodoba, toteż sam wybierze sobie to, co dlań najlepsze,? To, co wyżej, to właśnie część płyt, jakie w minionym roku, z różnych zresztą względów, na pewien czas przykuły moją uwagę; co bynajmniej nie znaczy, że od początku do końca są tip-top, wiekopomnymi dziełami bez zmazy i skazy.

 

Tomasz Ostafiński

1. David Bowie Blackstar

2. Jastreb Orient And Occident

3. Iggy Pop Post Pop Depression

4. Shabaka and the Ancestors Wisdom of Elders

5. Metallica Hardwired … to Self-Destruct

6. Tindersticks The Waiting Room

7. Daevid Allen Weird Quartet Elevenses

8. Gong Rejoice! I’m Dead!

9. Tusmørke Ført bak lyset

10. Colin Stetson Sorrow - A Reimagining of Gorecki’s 3rd Symphony

Naznaczony śmiercią wybitnych artystów rok 2016 miał – jak każdy poprzedni – swoje lepsze i gorsze dni. Do tych drugich zaliczyłbym odejście nieodżałowanych ikon pop kultury m.in. Davida Bowie, Keitha Emersona, Grega Lake’a, Leonarda Cohena, Prince’a, George’a Michaela i Gilli Smyth. Z plejady ww. gwiazd choćby Bowie rozjaśnił ostatnie dni swego pobytu na ziemi wydanym trzy dni przed pożegnaniem się z życiem albumem Blackstar, który od razu przypadł mi – niepoprawnemu melancholikowi – do gustu. Przygnębiający i ponury w odbiorze niczym Cztery ostatnie pieśni Richarda Straussa, którymi „Ziggy” według doniesień prasowych zachwycał się za życia, ukazuje artystę w obliczu nadchodzącej śmierci jako samotną świecę tlącą się na pograniczu światła i mroku.

Z kolei „martwym jak ćwiek od drzwi” w chwili, gdy pojawiła się ujęta w moim top ten, a związana z nim płyta, był Daevid Allen (1938-2015) – wieloletni lider międzynarodowej formacji Gong oraz współzałożyciel Soft Machine. Tym razem intergalaktyczny guru wcielił się w pierwszoplanowego członka kwartetu Daevid Allen Weird Quartet, na którego albumie z 2016 roku, zatytułowanym Elevenses, zaśpiewał w czterech utworach, a podpisał się gremialnie pod wszystkimi trzynastoma. W odróżnieniu od nazwy powołanego do życia w 2002 roku kolektywu (wówczas „Weird Biscuit Teatime”), jego muzyka wcale nie jest bardziej udziwniona od tego, co powstawało przez długie lata pod skrzydłami ojczystego zespołu Australijczyka albo było specjalnością post-punkowego tworu University of Errors, w którym również grywał. Ekscentryczne pozostało nawet jego poczucie humoru, którym najwyraźniej zaraził też pozostałych przy życiu muzyków obecnego składu Gongu. A ci postanowili utrzymać jego legendę przy życiu, nagrywając przewrotnie zatytułowany krążek Rejoice! I’m Dead!. Łączy on w sobie dokonania artystyczne macierzystej grupy, jak również najciekawsze pomysły Invisible Opera of Tibet (jedno z wcieleń Gongu) z mało wyszukanym, ale na szczęście w tym przypadku bezpretensjonalnym brzmieniem grup neoprogresywnych w rodzaju The Tangent. Najjaśniejszym punktem niniejszego wydawnictwa jest efektowna i brawurowa gra Iana Easta na saksofonie – godnego następcy Theo Travisa i Didiera Mahlerbe’a. Gra tego ostatniego zwłaszcza w Hadouk Trio nie przestaje zaskakiwać mnie „pomysłami z różnych stron świata”.

Do podobnych, dalekich podróży muzycznych, co działalność artystyczna Hadouka, skłania również wydana w minionym roku płyta Wisdom of Elders znacznie młodszego od Bloomdido Bad De Grasse czarnoskórego saksofonisty Shabaki Hutchingsa. Lider nietypowego kwartetu Sons of Kemet (saks/klarnet, tuba i dwie perkusje), z którym wystąpił kilka lat temu na katowickim JazzArt Festiwalu, zawiązał oktet Shabaka and the Ancestors i zadebiutował po raz drugi w swej karierze. Na WoE Hutchings zabiera słuchaczy do kraju swych przodków, szukając zapewne własnych korzeni oraz dobrej recepty na udany album jazzowy, co mu się doskonale udaje.

Niemniej egzotycznie, lecz zdecydowanie bardziej ponuro mija czas z muzyką chorwackiej formacji Jastreb. Czwórka zagrzebian gra nastrojowy krautrock z elementami bałkańskiego folku i orientu, do którego natchnienia szukali pewnie w twórczości monachijskiej grupy Popol Vuh. Ich Orient and Occident z 2016 roku jest chyba najcudowniejszym obok wydanego pięć lat wcześniej A Calm Note from the West The Orbit Service „dzieckiem” mało popularnych wytwórni płytowych, takich jak BlRR czy Urtod Records.

Absolutną nowością w 2016 roku okazała się dla mnie muzyka norweskiego Tusmørke, osnuta wokół „Tullowych” dźwięków fletu i organów Hammonda. Śpiewana w ojczystym języku, trzecia z kolei płyta braci Momrak Ført bak lyset, zakorzeniona głęboko w nordyckich mitach, jest nader ciekawą odskocznią od brytyjskiego psychodelicznego folk-rocka z końca lat 60. i początku 70. Obok naleciałości ludowych (Maypole Dances), mamy wcale niebanalne nawiązanie do muzyki wielkiego norweskiego kompozytora Edwarda Griega (W grocie Króla Gór). (Na wzmiankę zasługuje też okładka przedstawiająca upiorną grzebiuszkę ziemną podczas nocnego żerowania, z plakatem Jefferson Airplane na drugim planie). W podobny sposób jak nordycki w swym zamiłowaniu do klechd Tusmørke Metallica, której najagresywniejszy w moim zestawieniu album, dla mnie będący rownież najbardziej udanym metalowym dziełem minionego roku, czerpie inspirację z mitologii Cthulhu Lovecrafta (Dream No More), eksploatując przy okazji dobrze znany miłośnikom weteranów thrashu riff otwierający Sad But True. Zresztą robi to nie pierwszy raz w swej twórczości (por. The Call of Ktulu). A Hatfield znowu krzyczy demonicznie i jest zły, jak napisał dla „Metal Hammera” Luke Morton.

Nieco zdławionym, choć niepozbawionym ekspresji i romantyzmu głosem operuje na ostatniej płycie The Waiting Room Tindersticks Stuart Ashton Staples. Przy tym z nieprzeciętnych melodii zawartych na krążku nottinghamczyków najwięcej emocji płynie z onirycznej ballady We Are Dreamers! – bodaj najbardziej niesamowitych pięciu minut spędzonych w tytułowej Poczekalni. Gdyby ktoś natomiast zapytał mnie o najciekawsze pięć minut innego wydawnictwa muzycznego z 2016 roku, o którym nie sposób zapomnieć, a mianowicie Post Pop Depression Iggy’ego Popa, od razu wskazałbym na fantastyczny, pełen nadziei w beznadziei numer z niniejszej płyty American Valhalla. Fascynujące od A do Z dzieło artysty, który u kresu swej kariery i – jak się wydaje – na pożegnalnym (co sugeruje MOJO) albumie śpiewa I’ve nothing but my name. O ostatnim na moim osobistym top ten Colinie Stetsonie – którego imię nie zapisało się jeszcze na dobre w annałach muzyki rozrywkowej – i jego Smutku możecie przeczytać w mojej relacji z jego grudniowego koncertu w katowickiej sali KMO. Ponadto pośród kilkunastu innych artystów, których owoce wyobraźni przylgnęły do mych uszu niczym dobre markowe pachnidła do przegubów dłoni, znaleźli się m.in.: Anthrax (For All Kings), Legendary Pink Dots (Pages of Aquarius), Leonard Cohen (You Want It Darker), Megadeth (Dystopia), Nick Cave & The Bad Seeds (Skeleton Tree), Oleś Duo (One Step from the Past), Opeth (Sorcerer), Radiohead (A Moon Shaped Pool), Red Hot Chilli Peppers (Gateway), Swans (The Glowing Man), Yello (Toy), Wacław Zimpel (Lines)…

 

Konrad Siwiński

Rok temu pisząc podsumowanie zacząłem od następujących słów:

Rok 2015 nie zostanie przez nas zapamiętany ze względu na muzyczny poziom wydawnictw, a raczej z powodu odejścia wielu znakomitych – Edgar Froese, Jan Skrzek, Daevid Allen, Ornette Coleman, BB King, Scott Weiland, Lemmy…

Cóż, zacznijmy podsumowanie minionego roku:

Rok 2016 nie zostanie przez nas zapamiętany ze względu na muzyczny poziom wydawnictw, a raczej z powodu odejścia jeszcze większej liczby znakomitych niż w 2015 – David Bowie, Prince, Leonard Cohen, George Michael, Keith Emerson, Greg Lake, Glen Frey. Samo zestawienie tych kilku nazwisk w jednym zdaniu robi wrażenie.  Podkreślić trzeba, że świat muzyki nie stracił tylko i wyłącznie legend, person z dawnych lat. Bowie i Cohen zdążyli jeszcze zostawić nam swoje ostatnie, doskonałe albumy, a Prince w ostatnich latach nieustannie redefiniował muzykę pop i soul wskazując nowe kierunki.

Zwracając uwagę na wydawnictwa z 2016 roku trzeba przyznać, że był to rok mocno średni. Zabrakło albumów zwalających z nóg, zaskakujących i odkrywczych. Większość uznanych artystów wybierała sprawdzone, bezpieczne ścieżki z lepszym lub gorszym skutkiem. Minione dwanaście miesięcy to również próba renesansu punk rocka. Swoje nowe albumy wydały takie zespoły jak Green Day, Blink 182, Sum 41, czy Good Charlotte. Niestety, żaden z nich nie porwał. Pozostaje mieć nadzieję, że wciąż Punk’s not dead. Just exhausted.

Jest jednak kilkanaście albumów wydanych w 2016 do których będę wracał z przyjemnością.
Oto lista (porządek alfabetyczny):

The 1975 - I Like It When You Sleep, for You Are So Beautiful yet So Unaware of It
Jedna z najlepszych propozycji młodej sceny brytyjskiej. Album o zakręconym tytule udowadnia, że nie zawsze mamy do czynienia z klątwą drugiej płyty. Powrót do przeszłości z porządną dawką nowoczesnego brzmienia.

Anohni – Hoplessness
Antony Hegarty (wreszcie) solo ze wsparciem świetnego producenta Hudsona Mohawke. Doskonałe, przestrzenne brzmienie i hipnotyczne dźwięki, od których trudno się oderwać.

Beyonce – Lemonade
Beyonce kolejny raz udowodniła, że można nagrywać świetne koncept albumy w mainstreamie. Dodatkowy plus za teksty i wizualizacje.

Biffy Clyro – Ellipsis
Szkoci pokazali, że muzyczna ewolucja im służy i nagrali ciekawą, dojrzałą płytę. Nie zaskakują, ale też nie nudzą udowadniając, że spokojnymi krokami można budować uznaną markę w rockowym świecie.

Bon Iver – 22, A Million

Bon Iver  już dawno przestał grać smętny folk. Ambitna, trudna, ale też efektowna i wypełniona elektroniką płyta to zdecydowanie jedno z najlepszych wydawnictw w tym roku.

David Bowie – Blackstar
Mistrz żegna się mistrzowskim albumem.

Crystal Fighters – Everything Is My Family
Electro-folkowa formacja powróciła z trzecim albumem. Zdecydowanie bardziej rozbudowany i zróżnicowany względem poprzedników. Jednocześnie wciąż pełny energii i dynamiki.

Vijay Iyer & Wadada Leo Smith – A Cosmic Rhythm With Each Stroke
Album, który jest jedną wielką improwizacją dwóch mistrzów. Można słuchać bez końca i wciąż odkrywać coś nowego.

Kaleo – A/B
Jedno z odkryć tego roku. Okazuje się, że Islandczycy potrafią nie tylko grać piękną, smutną muzykę (Sigur Ros, Olafur Arnalds). Panowie z Kaleo na pierwszym światowym albumie pokazują, że mają pazur i jeszcze namieszają na blues-rockowej scenie.

Alicia Keys – Here
Wspaniały album z pogranicza soulu i R’n’B skupiający się na komentowaniu kondycji współczesnego świata. Alicia Keys wykorzystując minimalistyczną formę ma ogromną siłę rażenia.

Michael Kiwanuka – Love & Hate
Doskonałe połączenie klasycznego i nowoczesnego soulu. Kiwanuka świetnie łączy to, co najlepsze w przeszłości i teraźniejszości.

Metallica – Hardwired… To Self-Destruct
Klasycy, którym udała się wycieczka do przeszłości. Grupa nagrała album, który spokojnie mógłby zostać wydany kilkanaście lat temu zachowując przy tym powiew świeżości i swój styl. Nie ma hitów, ale jest porządne granie.

Shabaka and the Ancestors – Wisdom of Elders
Młodzi jazzmani rosną w siłę. Roku temu był Kamasi Washington, a w 2016 podziwiać możemy Shabakę Hutchingsa i jego zespół.