Są takie miejsca i brzmienia, które sprawiają, że mimowolnie wracają do nas pewne sprawy, uczucia, twarze. Niuanse, które szarpią. Wrażenia, które przebiegają przez ciało dreszczem. Gdy szybkim krokiem, bo niemal spóźniona, wspięłam się na stopnie na końcu sali koncertowej wrocławskiego Firleja, podskórnie czułam, że to nie będzie łatwy wieczór. Bo choć żadnej z trzech przewidzianych w line-upie kapel nigdy na scenie nie widziałam, to przecież już kiedyś stałam dokładnie w tym punkcie, przeżywając emocjonalne wstrząsy. Wszystko wskazywało na to, że ten koncert również mnie nie oszczędzi.
Pierwsi wyszli na scenę charyzmatyczni Szwedzi z formacji pg.lost, wpuszczając do klubu nieco północnej energii. Odkąd tylko pojawiła się informacja, że to właśnie oni dopełnią muzyczną przestrzeń Mono i Alcest, dosłownie nie mogłam się już doczekać tego dnia. I chyba nie tylko ja. Mimo że grali jako pierwsi, publikę mieli całkiem liczną, ochoczo pokrzykującą i nagradzającą ich gromkimi brawami. A uwierzcie – było za co. Przez ponad pół godziny scena Firleja zdawała się pulsować niemal namacalną intensywnością, co silnie udzielało się zgromadzonym fanom. Podczas swojego krótkiego setu zaprezentowali trzy utwory ze swojego najnowszego albumu ‘Versus’ [09.2016], w tym świetny numer tytułowy wraz z „Monolith” i „Ikaros”. Natomiast całość dopełnili „Vultures” oraz „Terrain” z ‘Key’ [2012].
Po krótkiej przerwie na uzupełnienie niezbędnych dla pogłębienia muzycznych doznań płynów, światła ponownie przygasły, a z głośników popłynęła „Sonata księżycowa” Beethovena (choć w tłumie panowały nieco odmienne przekonania: „Schubert? Mozart? Nie, nie… to na pewno Chopin...”). Dzięki temu intro można było poczuć na skórze delikatne łaskotanie elektryzującej magii, jeszcze zanim członkowie Mono wzięli do rąk swoje instrumenty. Ciężko natomiast dokładnie opisać to, co stało się kiedy sentymentalną sonatę zastąpiły dźwięki „Ashes in the Snow” [‘Hymn to the Immortal Wind’, 2009]. Kilkukrotnie widziałam już jak nagle kilkadziesiąt osób zamyka oczy, pozwalając, by muzyka wciągnęła ich do innego świata, ale tego dnia we Wrocławiu odniosłam wrażenie jakby w przeciągu kilku sekund całe miasto zaczęło ze spokojem tonąć. Wrażenie to zostało pogłębione przy pierwszym melodycznym tremolo „Death in Rebirth” [‘Requiem for Hell’, 2016]. Dłońmi zasłoniłam twarz. Zamknęłam się w tych dźwiękach, a one szarpały końcówki moich nerwów, zaciskały palce wokół krtani, dławiły oddech, wyciskały łzy. Kiedy ponownie uchyliłam powieki, czułam się absolutnie bezbronna. A to był przecież dopiero początek, bo chwilę później bardzo delikatnie w serce wbiło się „Dream Oddysey”, robiąc miejsce na fale „Pure as Snow”, „Recoil, Ignite” i „Requiem for Hell”. Podsumuję to krótko i prosto – Japończycy zagrali zwyczajnie pięknie i w perspektywie całości - bezapelacyjnie wygrali ten wieczór. Pod kątem zarówno uczuciowo – muzycznym, jak i czysto technicznym.
Naprawdę lubię koncerty klubowe, więc z ciężkim sercem przychodzi mi przyznać, że na początku występu Alcest nagłośnienie po prostu nie dało rady. Dlatego też ciężko mi było rozpoznać takie utwory jak „Onyx”, „Kodama” czy „Je suis d’ailleurs”. Na szczęście po tych felernych kilkunastu minutach poziomy zostały unormowane i jakość dźwięku poprawiła się na tyle, by w końcu były słyszalne wokale. Wydawało się jednak, że fanom to zupełnie nie przeszkadzało. Reakcje na gwiazdę tego wieczoru były głośne i energiczne. Atmosfera powszechnej radości z oglądania na żywo Francuzów rysowała się niemal na każdej twarzy, a warto podkreślić, że klub wypełniony był po brzegi. Oprócz utworów z najnowszego albumu formacji [‘Kodama’, 2016], można było usłyszeć takie sztandarowe kompozycje jak „Autre temps”, „Là Où Naissent Les Couleurs Nouvelles” czy „Écailles de lune, Pt. 1”.
To był mocny wieczór. Nieco nierówny, chwilami może odrobinę męczący, ale generalnie bardzo owocny w kwestii doznań artystycznych. Każdy z trzech prezentujących się tego dnia zespołów pokazał swoją unikatową jakość muzyczną i to była na pewno wielka wartość tego koncertu. Opuściłam Firlej z uśmiechem na twarzy i przyjemnym znużeniem w mięśniach. Ze spokojnym sumieniem mogę określić to wydarzenie jako ucztę dla fanów gitarowego grania, bo mimo kilku niedociągnięć, było tam przecież wszystko co trzeba – muzyka, emocje i piwo.