"Zegar bije jednako dla każdego, otwarte bramy wieku średniego..." no bez przesady, dopiero gdzieś tam majaczą ledwie uchylone na dalekim horyzoncie, ale uznałem ten fakt, za dostateczny pretekst, by po 8 latach przerwy kolejny raz nawiedzić koncert legendarnego, od niemal dwóch już pokoleń, Kultu. Przypomnieć sobie studenckie czasy, gdy jesienne trasy Kazika i spółki stanowiły radosną tradycję przed-sesyjną. Kiedy syna marnotrawnego Stanisława Staszewskiego zwykłem w przypływie egzaltacji nazywać JEDYNYM prawdziwym polskim wieszczem i stawiać jego poezję ponad pewnym, nieznośnie lansowanym w szkołach Panem Adamem M :) Ale dość tej nostalgii… przynajmniej na razie.
Lodowaty, choć tylko na zewnątrz, wieczór rozpoczęli, kilka minut przed czasem, polscy londyńczycy z Gabinetu Looster. Panowie zbierają co prawda dopiero środki na wydanie debiutu, ale już mogą się pochwalić 30 minutami wyłącznie autorskiego materiału oraz ciekawym instrumentarium - sekcja rytmiczna, dwa akustyki... harmonijka ustna i akordeon - rozdzielone między pięciu muzyków. Wokalnie bliżej im było do Happysad, czy miejscami nawet Bednarka, instrumentalno - lirycznie lokowali się gdzieś w okolicach Lao Che, w tej aktualnej, jaśniejszej odsłonie. Nie rozgrzali zanadto niezbyt licznie jeszcze zebranej, "kultowej" publiczności, bo i rozgrzać jej zwyczajnie nie mogli. Powszechnie wiadomo, że "Kazik grać k...a mać !" i tyle w temacie:) Spory rozstrzał stylistyczny z gwiazdą wieczoru też raczej nie pomagał. Co nie zmienia faktu, że zaprezentowali się w pełni profesjonalnie, a te cztery występy w roli suportu warszawiaków (dwa w Anglii, Łódź i Spodek), są dla nich pewnie przygodą życia i bezcenną okazją na zaprezentowanie się szerszemu gremium odbiorców. Fraza "ile jeszcze samolotów musi spaść, żebyście przestali kraść", mimo braku jakiejś wielkiej odkrywczości, długo jeszcze będzie kolebała mi się po głowie.
Z naprawdę symbolicznym, jak na dawne standardy, poślizgiem na scenie zameldowało się "dziewięciu Kultowych". Co tu dużo pisać, było świetnie! To był najlepszy pod kątem zarówno nagłośnieniowym, jak i wykonawczym koncert Kultu na jakim byłem, a kilka mam w pamięci do porównania. Kazika w takiej formie wokalnej słyszałem tylko raz, na jednym z pierwszych "pożegnalnych" koncertów KNŻ. Głośno, czysto, wyraźnie, zero bełkotu pod nosem, teksty - sól tej muzyki - w pełni zrozumiałe, przynajmniej przez dwie pierwsze godziny, potem wiadomo, zmęczenie, każdy jest tylko człowiekiem. No właśnie, czas trwania. Trzy godziny bez kilku minut! Trzeba mieć szacunek! Panowie z oryginalnego składu, nie wypominając, dobiegają już powoli sześćdziesiątki, a zamiast grać coraz krócej, robią to coraz dłużej. Choć dla porządku muszę się poskarżyć, że standardowy, 37 utworowy set tej trasy, został w Łodzi skrócony o jeden (wyleciała Piosenka młodych wioślarzy) i to mimo faktu, że występ w Wytwórni zespół rejestrował. Kazik, trochę mniej rozgadany niż zwykle, niesamowicie naładowany energią, cały czas krążył po scenie, niczym ranny tygrys w klatce. Panowie Glazik, Ważny i Zdunek mieli swoje długie momenty, zarówno kolektywnie, jako sekcja, jak i solowo. Wojtek Jabłoński grał świetne solówki, a już ta w Czarnych słońcach była niemal...neoprogresywna. W niczym młodszemu koledze nie ustępował, zaprawiony w bojach, Xiążę Warszawski, porzucając nawet, w czasie sześciokawałkowego bisu, klawisze na rzecz gitary i wspierając frontmana wokalnie. Kazik mikrofonem podzielił się jeszcze ze swoim synem Janem Januszem, a w zasadzie całkowicie mu go odstąpił, na czas wykonania Babilonu, oraz - standardowo już - z wybranym szczęśliwcem z Kult Ochrony, w granej, jako pierwszy bis, Polsce. Setlista? Dobrze wyważona - sporo, bo aż siedem, nowych numerów z najmłodszego dziecka zespołu, płyty "Wstyd", stanowiącej powrót do najwyższej formy, po niezbyt mnie przekonujących "Prosto" i "Hurra !", umiejętnie przeplecionych nieśmiertelnymi kilerami. Wszystkie Celiny, Baranki, Wódki, Hej czy nie wiecie, Ręce do góry, Arahje, Do Ani, Konsumenci, Pasażerowie, czy inne Brooklińskie rady żydów, nieobecne dzieci gustownie unurzane w odrobinie Krwi boga. Plus nieoczywiści Sowieci i Totalna stabilizacja, czy rarytaśny Berlin. O Czarnych słońcach, poprzedzonych genialną konferansjerką - znakiem rozpoznawczym Staszewskiego od lat - już wspominałem. W końcu film, do którego Kult napisał ten soundtrack kręcono w Łodzi. Do tego dwa absolutnie GENIALNE teksty Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, w hołdzie Tacie Kazika i świetnie odebrany przez publikę Zegarmistrz światła Woźniaka. Publika wypełniła sale w około 80-ciu procentach, tworząc idealny amalgamat zamyślonych, zasłuchanych starszaków, przytupująco bujających się średniaków i hiper-entuzjastycznych młodziaków skaczących, oraz wciąż niezmordowanie rozkręcających pogo i crowd surfing. Kilkoro dzieci dzielnie trwających na barkach rodziców rodziło uśmiechy sympatii i wlewało w serca nadzieję na przyszłość.
Na koniec więc jedno zdanie z cyklu powrotu nostalgii. Chciałoby się zacytować klasyka "niewiele się zmieniło w otoczeniu starym...", a jednak coś się zmieniło. Bo niby Kult gra jak 8 lat temu, a nawet lepiej, zgodnie z tradycją dobrego wina, ale warunki w jakich się to odbywa są biegunowo odległe o tych z nie tak przecież odległej przeszłości. Nowoczesna, klimatyzowana, ogromna sala zapewniająca komfort i wygodę, powinna budzić błogą satysfakcję, że oto jednak doczekaliśmy niemal zachodniej cywilizacji na naszej umęczonej ziemi. Z drugiej zaś strony gdzieś tam w sercu żal, że te nowe pokolenia nie poznają partyzanckiej siermiężności dawnych łódzkich koncertów. Siermiężności, która kształtowała charaktery prawdziwych fanów muzyki, zmuszonych nieraz stawić czoła duszności klubu i brutalności ochrony, by obcować z wyczekiwanym artystą. I tylko strach, że tego, co przychodzi zbyt łatwo i przyjemnie zwyczajnie się nie szanuje. Oby ten pesymizm był bezzasadny. Frekwencja, forma zespołu i reakcje tej świeżej publiczności dodają otuchy, że, przynajmniej na razie, tak jest.