Absolutnie nie ukrywam, że głównym powodem mojej bytności w warszawskiej Progresji w miniony piątek był szwedzki Evergrey. Jak dla mnie, to trochę szkoda, że taka kapela, z niemałym wszak dorobkiem, robi suport Delain. No ale cóż, takie są prawa rynku…
Spoglądając jednak na niemałą liczbę fanów chadzających w koszulkach Evergrey i widząc spore zainteresowanie muzykami już po samym koncercie, pozostaje mi się tylko cieszyć, że w swoim spojrzeniu na ten wieczór nie byłem odosobniony. Zresztą, wieczór skądinąd udany, bo choć pod względem frekwencji jakiegoś szału nie było, każda z kapel zaprezentowała się przyzwoicie. W każdym razie – podobała się publice, która dla niej przyszła.
Evergrey widziałem już po raz trzeci. Za pierwszym razem, także w Progresji, przed sześciu laty. Niezbyt okazały był to koncert, rozpoczęty niemalże w nocy, z ogromną obsuwą, do tego oglądany ledwie przez garstkę fanów. Potem był ubiegłoroczny Metal Hammer Festival w katowickim Spodku. Okrojony festiwalowy set, do tego położony przez akustyka, też pozostawiał niedosyt. Mam jednak do nich dużą słabość i choć wiedziałem że zagrają tylko 50 minut, czekałem na nich z dużym zainteresowaniem. I nie zawiodłem się. Bo panowie zaprezentowali się z naprawdę mocnej strony w pełni pokazując barwy swojego charakterystycznego dark-progressive metalu. Pewnie że szkoda, iż z najnowszego The Storm Within, który wszak promowali, zagrali tylko dwa numery (bardziej nośne Passing Through i The Orbit) pomijając z niego znakomitą kompozycję tytułową (co po części rozumiem, numer ma wszak ponad 8 minut). Z drugiej strony wybrzmiały naprawdę sprawdzone i lubiane przez fanów killery z Broken Wings (z żeńskim głosem Cariny Englund puszczonym z sampla… niestety), Touch of Blessing czy Kings Of Errors na czele. Było mocarnie, z wykopem i odpowiednią u nich wzniosłością. Szkoda tylko, że krótko. No ale przyjęcie mieli gorące. Pojawiło się nawet skandowanie nazwy kapeli, w wyniku czego przez moment zamarzył mi się nawet jakiś niespodziewany bis.
Nie było go. Po pół godzinie wyszła za to gwiazda wieczoru, holenderski Delain. Z przykuwającą uwagę głębokim dekoltem wokalistką Charlotte Wessels i wszędobylską, filigranową gitarzystką Merel Bechtold. I to już była zupełnie inna muzyczna bajka – symfoniczno-metalowa. Mniej mroczna, bardziej cukierkowa, z nośnymi melodiami. Z entuzjastycznie przyjętymi The Gathering i Pristine z debiutu, które wybrzmiały na koniec podstawowego seta, ale też z dwoma najnowszymi singlami The Glory and the Scum i Fire with Fire pomieszczonymi gdzieś w środku. Całość zaś zwieńczył przebojowy We Are The Others. Były wybuchy dymu i konfetti oraz biało-czerwona flaga od polskich fanów.
Mimo tego bardziej od Delain podobał mi się tego dnia inny skład z panią na pokładzie – kanadyjska Kobra And The Lotus. I to nie tylko dlatego, że ich wokalistka - Kobra Paige – była jeszcze bardziej w moim guście, ale przede wszystkim dlatego, że lepiej śpiewała, a cała kapela grała kawałek szczerego, granego prosto z serucha, heavy metalu.