Tak, tak, chciałoby się zakrzyknąć: uczeń przerósł mistrza! O jakiego mistrza chodzi, chyba wiadomo. Nowojorczycy z Dream Theater na The Astonishing mocno spokornieli, a grupa z New Jersey nagrała Underworld - najlepszą płytę w swojej historii, która naprawdę urywa jaja. Świadomi tego Michael Romeo i spółka, koncertową setlistę podporządkowali właśnie temu krążkowi, prezentując go absolutnie w całości! Czy to mógł być zatem zły koncert? Nie!
Wyszli zgodnie z rozpiską, kwadrans przed 22, przy dźwiękach Overture rozpoczynających wspomniany krążek. Gry zaraz odpalili pędzący do przodu przebojowy Nevermore widomo było, że tego dnia jeńców brać nie będą. Dzieła zniszczenia dokonywali zresztą w kolejnych Underworld i Kiss of Fire dając nieco odpocząć dopiero w pięknym Without You. Na bębnach łoił niemiłosiernie Jason Rullo, malutki wzrostem, ale wielki siłą i serduchem do gry, klawiszowe, wzniosłe tła rzeźbił Michael Pinnella, a tuż przed jego podestem niskie częstotliwości generował Michael Lepond. Nie oni jednak byli bohaterami wieczoru. Palma pierwszeństwa należy się bowiem kapitalnemu Michaelowi Romeo, którego mocno misiowata sylwetka nijak się miała do, wystrzeliwanych przez niego z siłą karabinu maszynowego, gitarowych soczystych riffów. No i był jeszcze Russell Allen. Frontman kompletny, sceniczne zwierzę o potężnej sylwetce. W rockowym anturażu, ciemnych okularach, ze znacznym zarostem robił wrażenie. No ale przede wszystkim śpiewał. I to jak. To chyba obecnie najlepszy progmetalowy wokal na tym łez padole. Nie oszczędzając siebie odpalał kolejno Charon, To Hell and Back, In My Darkest Hour, Run With the Devil i magiczny Swan Song. Po nim Amerykanie opuścili Underworld i powrócili do nieco starszych rzeczy: instrumentalnego The Death of Balance/Lacrymosa z V: The New Mythology Suite oraz Out of the Ashes i Sea of Lies z The Divine Wings of Tragedy. Tym ostatnim zakończyli podstawowy set. Ogromne brawa i skandowanie nazwy zespołu przez liczną publikę rychło jednak przywołały grupę na scenę. Tam artyści odpalili jeszcze Set the World on Fire (The Lie of Lies) z Paradise Lost i spięli klamrą koncert sięgając ponownie do Underworld. Kończącym półtoragodzinny występ Legend Russell Allen w pięknych słowach oddał hołd Ronniemu Jamesowi Dio (przy okazji - nie wiem, czy Allenowi zdarza się tak co koncert, ale faktem jest, że publiczności pokadził, nazywając ją najlepszą na całej trasie). Cóż, koncert praktycznie bezbłędny. Witalność i energia muzyków imponowały. No… delikatnie można byłoby przyczepić się do dźwięku, ale to drobiazg. W końcu to kawał muzycznej, gęstej masy, nie dla panienek z dobrego domu. Trudno czasami wygenerować brzytwę, niczym w domowych słuchawkach. Zresztą, najważniejsze były emocje. A te były wielkie.
Nie mniejsze rozpalili wśród fanów Tunezyjczycy z Myrath. Zagrali tylko pół godziny i siedem numerów. Pięć z nich (Jasmin, Storm of Lies, Get Your Freedom Back, Believer, Nobody's Lives) pochodziło z tegorocznego albumu Legacy. Czekałem na ten występ, bo Legacy to dla mnie ich najdojrzalszy, choć niewątpliwie też, najłagodniejszy album. Z dużą ilością nośnych numerów i mnóstwem arabskiego, orientalnego folku. Co ciekawe, najnowszy materiał zabrzmiał jednak bardzo gitarowo i agresywnie, czym muzycy stylistycznie nawiązali do swojego nieco bardziej odległego oblicza. Wide Shut i Merciless Times były zresztą godnymi reprezentantami ich starszych albumów.
Najmniej ekscytacji wzbudził we mnie francuski Melted Space. Fakt, na scenie robili sporo zamieszania. Osiem osób, w tym dwie wokalistki (eech, dla niektórych panów podczas tego metalowego wieczoru były uroczym urozmaiceniem) i dwóch wokalistów, zapewniało duży sceniczny ruch. Jednak ich operowy metal okraszony growlami bronił się średnio, tym bardziej, że nie miał wsparcia w bardziej selektywnym brzmieniu.
Cóż, piękny, metalowy wieczór organizacyjnie udźwignięty od A do Z. Kto nie był, może sobie pluć w brodę. A… i jeszcze jedno. "Bogowie progmetalu" nie wywodzą się już z Nowego Jorku. Bo siedzibę mają w New Jersey...