Pisząc o najnowszym albumie The Winery Dogs wspomniałem, że „prezentuje to, co w muzyce rockowej najbardziej lubię – zaangażowany wokal, gitarowe solówki, wyrazisty rytm i ogromną przebojowość.” Nie może więc dziwić, że z dużą nadzieją czekałem na występ trio w warszawskiej Progresji. I nie zawiodłem się!
Mike Portnoy (bębny), Billy Sheehan (bas) oraz Richie Kotzen (gitara, wokal, klawisze) zaczęli od dwóch numerów otwierających Hot Streak. Najpierw odpalili petardę w postaci „Oblivion”, a chwilę później zagrali wolniejszy, bardziej mięsisty”, opatrzony bardzo porządnymi solówkami ,„Capitain Love. Z każdą kolejną minutą muzycy czuli się na scenie coraz lepiej (duża w tym zasługa aktywnej publiczności, która „wyprzedała” Progresję), przeplatając numery z Hot Streak starszymi kawałkami z The Winery Dogs. Z pierwszej płyty muzyków na setlistę załapały się między innymi takie utwory jak „Time Machine”, „The Other Side”, „I’m No Angel”, czy przyjęty z ogromnym entuzjazmem, zagrany tuż przed bisem „Elevate” odśpiewany przez całą publiczność. W trakcie koncertu nie zabrakło tez momentu spokojniejszego, gdy Richie zagrał na gitarze akustycznej „Fire”, a chwilę później zasiadł do klawiszy i zaprezentował z pozostałymi muzykami bluesowe „The Other Side”. Niestety obydwa kawałki wypadły mniej przekonująco niż w wersji studyjnej.
Wydaje mi się jednak, że nie tylko ja wybrałem się na koncert The Winery Dogs szczególnie po to, żeby posłuchać solówek. We „wtrąceniach” do poszczególnych numerów królował Richie, który często dorzucał parę zaskakujących dźwięków w melodie znane nam z albumów grupy. Zdecydowanie zbyt krótką „chwilę dla siebie” miał Portnoy, który tylko na moment pozostał sam i zaprezentował kilkunastosekundowy sprint po bębnach. Co ciekawe, Richiego i Mike’a „pogodził” Billy, który najlepiej wykorzystał swój czas i zaprezentował doskonały warsztat (niesamowity double tap) połączony z dynamicznym brzmieniem.
Mając na uwadze ogromne ego Portnoy’a zastanawiałem się, czy muzykom udało się wypracować „sprawiedliwy” podział ról na scenie. Fakt, że największe aspiracje do bycia liderem miał Mike – rozmawiał z publicznością, zachęcał do aktywności i zapowiadał swoich kolegów. Na szczęście w swojej postawie nie był narzucający się i zostawił przestrzeń dla bardziej wycofanego Richiego (jako gitarzysta i wokalista mógłby być jednak aktywniejszy) oraz zakręconego Billy’ego. Całościowo zabrakło mi jednak większej chemii między muzykami – rzadko do siebie podchodzili, nie wymieniali się spojrzeniami, a każdy bardziej skupiał się na swoim graniu, niż na kolektywie. Nie miało to jednak wpływu na ogólne brzmienie całego kolektywu.
Reasumując, The Winery Dogs zagrali porządny koncert złożony z najciekawszych numerów ze swoich dwóch płyt. Było mocno, rytmicznie i bezbłędnie. Fajnie, że są jeszcze zespoły, które nie kombinują, a sięgają po sprawdzone rockowe metody.