10 grudnia, w trójmiejskiej Ergo Arenie, odbył się jeden z ważniejszych koncertów 2015 roku. Fani klasyki metalu mogli delektować się ponadczasowym brzmieniem brytyjskiego zespołu Judas Priest. Muzyczną rozgrzewkę zapewniły takie kapele jak Scream Maker (Warszawa) oraz dobrze znane UFO, grające jako gość specjalny.
Pierwszym, co uderzało po wejściu na teren Areny, była kameralna atmosfera. Wielka szkoda, gdyż Scream Maker świetnie przygotował publiczność do kolejnych koncertów. Materiał przygotowany przez polski zespół łączył ze sobą oldschoolową nutę z nowoczesnym brzmieniem.
Gdy na scenę zawitało niemalże 40-letnie UFO, przy każdym riffie i wokalu Mogga, można było przenieść się w przeszłość, w której Muzyka miała niepowtarzalnie dobre brzmienie. Poruszyło ono wszystkie pokolenia – od małych dzieci do zagorzałych fanów pamiętających początki angielskiej mocy. Nie zabrakło takich utworów jak „Only You can rock me”, “Doctor doctor”, „Burn your house down”, czy “Messiah of Love" z najnowszej płyty “A Conspiracy of Stars”. Najwięcej wrażeń wzbudziło jednak pojawienie się na scenie Roba Halforda wraz z zespołem. Gra świateł, dźwięk gitar i kulminacja – TEN głos! - wszystko to sprawiło, że przy pierwszych dźwiękach „Dragonaut”, rozległy się gromkie brawa publiczności. Choć na scenę wyszedł „niepozorny” człowiek o lasce, już po kilku chwilach było wiadomo, że Legenda wciąż żyje i nie daje o sobie zapomnieć.Setlista krwiście rozpieszczała. Każdy milimetr przestrzeni wypełniły takie utwory jak: „Metal Gods”, „Halls of Valhalla” czy „ Redeemer of Souls”. Wokal Halforda, gryfy Tiptona i Faulknera oraz gary Travisa stworzyły mieszankę czystego metalu, który wymaga uwagi, respektu i podziwu dla mocy, jaką z sobą niesie.
Nie mogło oczywiście zabraknąć analogii do 1979 roku, w którym zaczął się kształtować motocyklowy wizerunek. Przy ryku silnika i dźwiękach „Hell Bent For Leather”, Halford majestatycznie wjechał Harleyem na scenę, dumnie trzymając w zębach pejcz, niczym swoje oręże.
Bisy, będące wisienką na torcie, uśmierzyły ból zmierzchu koncertu, „Painkiller” i „Living After Midnight” zapewniły specyficzny niedosyt oraz świadomość, że krzyk zemsty będzie się rozlegał długo po ostatnim utworze. Judas Priest wciąż ma diabła za skórą. Czas dla nich nie istnieje. Zespół ma świetny kontakt z publiką, dając jej poczucie przynależenia do rodziny. Starannie dobrane stroje Halforda doszlifowują wizerunek zespołu, jako symbolu muzyki metalowej. Każdy szczegół dodaje świeżości, pikanterii oraz przeświadczenia, że Judas Priest jest wciąż żywą historią metalu i daleko mu do powiedzenia swojego ostatniego słowa.