Eklektik Orchestra ze specjalnym udziałem Orkiestry Symfonicznej Narodowego Forum Muzyki, sala główna NFM. Muzycy: Mariam The Believer – śpiew, Nadishana – hang drum, futujara, instrumenty etniczne, Claudio Puntin – klarnety, elektronika, Lucien Dubuis – saksofon barytonowy, klarnet kontrabasowy, Jan Galega Brönnimann – saksofon sopranowy, klarnety, Alfred Vogel – perkusja, instrumenty perkusyjne, Mieko Miyazaki – koto, Guo Gan – erhu, Endy Yden – śpiew, Natalia Lubrano – śpiew, Waldemar Kasta – śpiew, Tomasz Orszulak – sitar, Igor Pietraszewski – shakuhachi, saksofony, Tomasz Kasiukiewicz – puzon, Paweł Konikiewicz – klawisze, Michał Muszyński – perkusja, Kuba Mitoraj – gitary, Piotr Rachoń – fortepian, Bond – bas, elektronika, dyrygent: Marcin Mirowski, nagłośnienie: Roli Mosimann, obraz: Radosław Janicki, koncepcja i dyrekcja artystyczna: Radek „Bond” Bednarz
Finał kolejnej edycji Eklektik Session był wydarzeniem wyjątkowym z racji lokalizacji w Sali Głównej Narodowego Forum Muzyki, a także z racji udziału Orkiestry Symfonicznej Narodowego Forum Muzyki. Ranga wydarzenia była więc nawet wyższa niż zwykle, oczekiwania i zainteresowanie również. Był wydarzeniem wyjątkowym również ze względu na poziom artystyczny i ambitność zamysłu i wyzwania realizacyjne jakie postawili sobie twórcy, pod kierownictwem Radka „Bonda” Bednarza, pomysłodawcy i stałego szefa artystycznego platformy Eklektik. Co oznacza, że wysokie oczekiwania zostały spełnione. Moim zdaniem – z nawiązką.
Koncerty finałowe każdej edycji Eklektik Session pomyślane są jako samodzielne integralne show, więcej niż koncerty, choć muzyka (na szczęście) odgrywa w nich rolę kluczową). Muzyce towarzyszą elementy wizualne wyświetlane przez cały czas koncertu. Jest to duże wyzwanie dla twórców, gdyż obraz powinien uzupełniać muzykę, a nie odwracać od niej uwagę, a z drugiej strony projekcje nie mogą być zbyt monotonne (koncerty są długie). W dodatku każdy finał wpisuje się w założony klucz tematyczny i to głównie projekcje odzwierciedlają motywy z tym kluczem związane. Z kilku finałów w których uczestniczyłem, ten zrealizował ten zamysł najdoskonalej. Kolejną cechą finałów jest udział muzyków, którzy grali swoje koncerty w trakcie poprzednich dni sesji. Zaplanowana jest dramaturgia koncertu, przeplatanie się wątków, fragmenty instrumentalne na zmianę z piosenkami, utwory zaaranżowane na wieloosobowe składy – na zmianę z kameralnymi solami i duetami. Pod tym względem również koncert imponował, płynnie prowadził słuchacza (i widza) przez liczne muzyczne (i nie tylko) światy aż do finału i była to podróż fascynująca. Znakomite, owacyjne przyjęcie przez publiczność było zasłużoną nagrodą dla twórców.
Przyznam, że idąc na ten koncert cieszyłem się w pierwszym rzędzie, że usłyszę jednego konkretnego artystę, a mianowicie niejakiego Nadishanę – multiinstrumentalistę, prawdziwego czarodzieja instrumentów etnicznych, którego osiągnięcia i występy znane mi były dotąd z Internetu. Nadishana grywa na wielu instrumentach perkusyjnych z różnych stron świata, na różnorodnych drumlach, a także na wielu instrumentach fujarkowatych. Sam stworzył kilka ciekawych instrumentów, jak np. „futujarę”, hybrydowy instrument o modułowej budowie, który można przemontować uzyskując brzmienia kilku różnych oryginalnych „fujar” etnicznych. Ten wyjątkowy artysta ma swoją bazę na Syberii, gdzie w małej miejscowości w swoim studio gromadzi i ogrywa instrumenty z całego świata, a także konstruuje własne i edukuje chętnych. Jest gościem na festiwalach na całym świecie, a jego instrumenty są znane i poszukiwane. Zapewne mógłby mieszkać w Kalifornii. Ale nie mieszka. Nadishana rzeczywiście mnie zachwycił, choć jego występy nie trwały długo i z reguły pełniły rolę łączników pomiędzy bardziej zespołowymi utworami. Nie szkodzi, dla mnie to było ok. Ale okazało się, że warto było pójść nie tylko dla Nadishany, czy jakiegokolwiek innego pojedynczego wykonawcy, ale aby doświadczyć całości.
Tematem przewodnim tej edycji zatytułowanej „Echa” były góry. Wydarzeniami towarzyszącymi były spotkania z fascynatami gór i wystawa górskich zdjęć. Jednak dopiero w koncercie finałowym góry naprawdę weszły na scenę. W czasie całego koncertu, na ekranie za muzykami wyświetlane były zmontowane fragmenty filmów o tematyce górskiej i okołogórskiej. Nie będę jakoś obszerniej relacjonował tego elementu, ale muszę powiedzieć, że zarówno dobór materiału, jak i montaż i dopasowanie fragmentów do muzyki były naprawdę na wysokim poziomie. Zobaczyliśmy m.in. fragmenty czarno-białych, przedwojennych filmów z Himalajów. Pojawiali się na nich nie tylko himalaiści, ale i tambylcy, zapewne głównie Szerpowie – rodziny, dzieci. Inne świetne pomysły na motywy filmowe to np. Poruszające sceny wyjęte z filmu o japońskich makakach, zamieszkujących między innymi subarktyczne górzyste rejony. Były też materiały poświęcone Jerzemu Kukuczce i wiele innych, sportowych, ekstremalnych, lotniczych, często niezwykle efektownych. Nasuwa się pytanie, czy te filmy nie były zbyt absorbujące i nie odwracały uwagi od muzyki. Jest to sprawa indywidualna, w moim przypadku kilka razy tak było. Ale uważam, że to nie było bardzo uciążliwe, a wzmacniało odczucie że uczestniczę w czymś bardziej wielowymiarowym niż standardowy koncert. Jednak w większości wypadków obraz uzupełniał się z muzyką idealnie, nie będąc żadną typową „wizualizacją” a niemal zawsze – nieprzetworzonym obrazem filmowym. To wzmacniało spójność przedstawienia i jego zakorzenienie w świecie pozamuzycznym.
Muzycznie materiał był mocno zróżnicowany, co jest tradycją Eklektików, choć utrzymując pewną jednolitą stylistykę ogólną, którą można by określić jako kinematograficzną. Jazz, triphop, muzyka etniczna, orkiestrowa, rock, elektronika, piosenki wymieszane zostały z wyczuciem i bardzo profesjonalnie zrealizowane przez wybitnego inżyniera dźwięku Roli Mosimanna (współpracującego np z The Young Gods i New Order), co w niebywałej akustyce Sali Głównej NFM zyskało dodatkowego znaczenia. Jak w ścieżce filmowego podkładu zmieniały się klimaty, nastrój, rozmach. Intymne sola na etnicznych instrumentach, przeplatały się z potężnymi i patetycznymi fragmentami granymi przez większość uczestników z towarzyszeniem orkiestry. Przeważały średnie i wolne tempa, rytm zapewniały mocno nagłośnione, ale nie brzmiące brutalnie perkusje, czasem ustępujące pola elektronicznym bitom. Udział orkiestry w tej edycji odciążył instrumenty elektroniczne zwykle używane intensywnie w ujawnieniach Eklektik Session i nadał nowy wymiar muzycznemu bogactwu projektu. Aranżacje orkiestrowe były nowoczesne, przypominające niekiedy Cinematic Orchestra, lub Jazz Bigband Graz. Nagłośnienie było przestrzenne, ale bardzo precyzyjne, zwłaszcza akustyczne instrumenty (etniczne i nie tylko) zabrzmiały wyśmienicie. Głównym magikiem od tychże etnicznych wynalazków był wspomniany Nadishana, któremu dostało w koncercie kilka solowych interludiów i duet z grającą na koto Japonką Mieko Miazaki. Nadishana zagrał na instrumencie własnego pomysłu o nazwie futujara łączącym cechy kilku rodzajów fujar, a także na drumli, hangu i kalimbie. Jego gra była bardzo skupiona a dźwięki – wręcz magiczne. Inne fragmenty akustyczne to występ duetu Mieko Miazaki na koto z grającym na chińskim instrumencie smyczkowym „erhu” Guo Ganem. I te fragmenty zabrzmiały wspaniale przywołując wschodnioazjatycki klimat. Oryginalne, wyraziste brzmienia tych instrumentów świetnie wzbogaciły kolorystykę całego koncertu. Z kolei Igor Pietraszewski zagrał solo na shakuhachi – japońskim flecie, spopularyzowanym przez muzykę medytacyjną i relaksacyjną, a Tomasz Orszulak na indyjskim sitarze. Mieliśmy również aż trzech klarnecistów grających na różnych odmianach tego instrumentu, w tym basowym i barytonowym. Kto konkretnie zagrał najbardziej „odjechaną” freejazzową solówkę z klarnecie nie udało mi się wypatrzeć, gdyż z pierwszych rzędów nie było widać zbyt wielu muzyków. Na scenie było bardzo wiele osób i z mojej pozycji widziałem jedynie solistów i część orkiestry, a także muzyków ustawionych powyżej głównego zespołu – perkusistów i Radka Bonda. Ale nie narzekam, tak było nawet ciekawie – dźwięk dochodził gdzieś ze środka grupy muzyków i przez to mniej absorbowały osoby instrumentalistów. Wśród instrumentali usłyszeć też mogliśmy dwa utwory zespołu Hang Them High z Radkiem Bondem na basie, w specjalnych, rozbudowanych aranżacjach.
W całą tą mieszankę nieźle wpasowały się piosenki śpiewane przez zjawiskową Mariam The Believer ze Szwecji, i wrocławiaków: Natalię Lubrano z zespołu Miloopa, oraz panów Waldemara (tego!) Kastę i Endy Ydena. Kasta zaśpiewał bardzo konkretnie „God's gonna Cut You Off” Johnny'ego Casha. Do Endy'ego należały ostatnie słowa koncertu – dwa covery Beatlesów – „Tomorrow Never Knows” i „A Day In The Life”, mój bardzo ulubiony klasyk i.. pięknie się wybronił, nie tylko za sprawą dobrej, pewnej interpretacji, ale i orkiestrowego aranżu odtwarzającego oryginalny moment dźwiękowego „młyna”.
I saw a film today, oh, boy.. Może nie całkiem film, ale na pewno „oh boy”. Finał „Echoes” udowodnił, że umiemy we Wrocławiu zaprojektować i świetnie zrealizować unikatowe wydarzenie ponad-muzyczne, nie kierowane do niszowej/gatunkowej publiczności ale i nie schlebiające masowym gustom. Efektowne, artystyczne, natchnione, niosące tzw. ogólnoludzkie walory. Zebrać pokaźną ilość doświadczonych i utalentowanych artystów z różnych stron świata i stworzyć przy ich pomocy synergetyczną całość. Zapanować nad wszechobecnym w showbiznesie kultem idoli. Tak się nad tym rozwodzę, gdyż tego typu muzyczne widowiska pod różnymi oficjalnymi auspicjami z reguły idą na asekuranckiego „pewniaka” -- gwiazdę, albo montaż gwiazd i osłuchany repertuar. NFM jest znakomitym miejscem na takie właśnie święta dźwięku i stylistyki ponad podziałami, a że w bonusie dostaliśmy piękną oficjalną ścieżkę wizualną, tym silniejsze wrażenie i szacun dla Eklektików. Z dużą ciekawością i nadzieją oczekuję kolejnej edycji w 2016, która odbędzie się nie w NFM a w.. pofabrycznych terenach Dozamelu. Bardzo interesująco może być.