„Rozpoczynając koncert nikogo nie znałem, ale kończąc mam wrażenie, że znam już Was wszystkich!” – krzyknął Dave Grohl chwilę przed odegraniem ostatniego na setliście „Best Of You”. Foo Fighters powrócili do Polski po 19 latach i dali występ, który pozostanie na wiele lat w głowach wszystkich, którzy dotarli w listopadowy wieczór do krakowskiej Tauron Areny.
Foo Fighters to zespół, który darzę ogromnym szacunkiem. Panowie od początku kariery trzymają wysoki poziom, umiejętnie łącząc tradycje rocka z powiewem świeżości. Jako ostatnie pokolenie muzyków reprezentują też to, co w muzyce rockowej jest, w moim odczuciu, niezwykle ważne – szczerość i prawdziwość. Oczywiście jest wiele dobrych, a nawet bardzo dobrych, współczesnych zespołów, ale obowiązuje trend kładzenia nacisku na technikę i jakość kompozycji, przez co zatraca się świeże brzmienie, moc przekazu artystycznego i radość z grania. Foo Fighters nigdy tego nie brakowało. Oddzielne książki można też pisać o Grohlu, który od kilku lat robi tak wiele dla trwania historii Muzyki (wielkie M nieprzypadkowe) - projekt Sound City, serial Sonic Highways, czy osobiste reprezentowanie Record Store Day. Wszystko to sprawiało, że z kolejnymi miesiącami narastała we mnie ogromna chęć zobaczenia Foo Fighters na żywo. Pierwszą, nieudaną próbę zaliczyłem jadąc w czerwcu do Londynu (nie będę przytaczał przewałkowanej w mediach historii o odwołanych koncertach ze względu na złamaną nogę Dave’a), ale dopiero teraz, w Krakowie, mogłem przez ponad dwie godziny obcować z muzyką Foo Fighters live.
Krakowski koncert przyciągnął bardzo zróżnicowaną publiczność. O ile w młynie pod sceną dominowała młodość, to nieco dalej i na trybunach dostrzec można było osoby, które na pewno towarzyszą Foos od pierwszego albumu, ale też takich, którzy zespół kojarzą co najwyżej od Wasting Light. Najważniejsze było jednak to, że wszyscy, solidarnie przez cały występ dobrze się bawili, śpiewali i co chwilę zaskakiwali muzyków żywiołowymi reakcjami.
Zanim jednak na scenę wkroczył Dave i spółka, publiczność rozgrzał bardzo energetyczny występ trębacza Trombone’a Shorty z Orelans Avenue. Mieszanka funky, groove oraz rocka rozbujała arenę, która nagrodziła prawie godzinny występ w pełni zasłużonymi, gromkimi brawami. Większość osób kumulowała jednak energię na godzinę 20:30, gdy zza czarnej zasłony popłynęły pierwsze gitarowe dźwięki, a Dave zakrzyknął „Are You Ready?!”. Publiczność ekstatycznie odkrzyknęła, a po chwili muzycy odpalili trzy petardy - „Everlong”, „Monkey Wrench” i „Learn To Fly”. Szalejący pod sceną tłum, chóralne śpiewy i niesamowite akcje fan klubu (biało – czerwone kartki imitujące flagę na rozpoczęcie oraz papierowe samoloty wypełniające arenę podczas „Learn To Fly”, fotografowane przez techników zespołu) wyraźnie poruszyły Dave’a, który dawał z siebie jak najwięcej, chcąc szybko wynagrodzić publiczności tak długi czas oczekiwania na występ Foo Fighters. Chwilę później było jeszcze lepiej, gdy z głośników poszedł singiel z Sonic Highways „Something From Nothing”, po którym wjechał rozpędzony „The Pretender”. Dopiero po tym czasie przyszedł moment na pierwszą dłuższą pogadankę Dave’a, który dziękował swoim technikom za stworzenie „tronu” umożliwiającego dalsze koncertowanie. Klasę artysty podkreśla fakt, że zadedykował swojej „road crew utwór „Big Me”, podczas którego na ogromnych telebimach mogliśmy z bliska zobaczyć osoby, będące cichymi bohaterami każdego koncertu. Grohl jeszcze kilka razy pozwalał sobie na dłuższe przemowy – przeprosił za nieobecność w Polsce, wspominał występ w Sopocie (z zabawną anegdotą o fenomenalnym zespole metalowym, który ich wtedy supportował - chodziło o Acid Drinkers), dziękował za przybycie i raczył się margaritą wdając się w humorystyczne dialogi z Taylorem Hawkinsem. Panowie zaprezentowali rzadko spotykany luz i otwartość na scenie, co nie umknęło uwadze publiczności.
Materiał koncertowy był bardzo przekrojowy – nie zabrakło numerów starszych, ale też tych najnowszych. Najlepiej zabrzmiały chyba te, które znalazły się na Wasting Light ze względu na stadionowe brzmienie i pewną epickość zaszytą w kompozycjach. Nie gorzej wypadł finalny „Best Of You” z post-rockowym momentem i rozpędzone, punkowe „Breakout”. Solidnie na tle numerów głośnych prezentowały się te bardziej stonowane – wspomniany „Big Me”, czy emocjonalne „Skin and Bones” (zagrane w towarzystwie akordeonu). Były też chwile zabawne, gdy Foos grali covery prezentując kolejnych członków zespołu, a Taylor kaleczył swoim wokalem „Cold Day In The Sun”.
Artyści zgodnie z zapowiedzią Grohla na początku koncertu grali ponad dwie godziny, ale czas ten upłynął naprawdę szybko. Zmęczona, ale zadowolona publiczność pod sceną długo nie chciała pożegnać się z Foos śpiewając finalne „Best Of You” i żywiołowo klaszcząc, gdy muzycy się kłaniali. Dave w kończącej wypowiedzi raz jeszcze przypomniał, że nie wie dlaczego musieliśmy czekać na występ muzyków aż 19 lat. Obiecał nam, że przy okazji kolejnych tras będzie o nas pamiętał. Cóż, czekamy!