W styczniu tego roku zawitali do nas po raz pierwszy na kilka koncertów. Niestety, do łódzkiej Luki – w której na nich czekałem - nie dotarli, bo dzień wcześniej wokalista ponoć się rozchorował…
Tym razem wszystko się udało. Bilety na warszawski występ sprzedały się na długo przed wydarzeniem i warszawskie Hybrydy pękały w szwach. To dla nich pewnie żadna rewelacja – w rodzimej Holandii grają w ogromnych halach i na stadionach – niemniej jeszcze kilka miesięcy temu, do wspomnianej Luki, w której ostatecznie nie zagrali, przyszło kilkadziesiąt osób.
Cóż, mam do nich słabość, choć nie grają wielkiej, wyszukanej muzy, tylko nośnego, melodyjnego rocka z kapitalnymi, czasami stadionowymi refrenami, chwilami ocierając się o popową stylistykę (z drugiej strony mój znajomy nazywa ich holenderską wersją… Dave Matthews Band). Mają już na swoim koncie trzy pełnowymiarowe płyty, z których ostatnia – recenzowana u nas Rivals – jest istną kopalnią przebojów. I to ją przyjechali promować.
No dobra, na samym koncercie czułem się trochę nieswojo. Bo dziewięćdziesiąt procent publiczności stanowiły panie, nieliczni mężczyźni to pewnie „ich drugie połowy” siłą zaciągnięte dla towarzystwa. Nie szkodzi, gdy tylko zapomniałem o tym, iż mogę być traktowany przez okalające mnie kobiety, jak kosmita, bawiłem się równie dobrze jak one. Może nie wyśpiewywałem wszystkich tekstów, niemniej do całej gimnastyki z podnoszeniem rąk, klaskaniem, bujaniem i podskokami chętnie się dołączałem.
Bo kwartet zagrał tak naprawdę - trwający półtorej godziny - kapitalny, rockowy, energetyczny set zdominowany przez hiciory z Rivals (Streets , All for Nothing, Done with It, Riddles, War, Don’t Walk Away, Little Light, Rivals). Z krążka nie wybrzmiały zatem tylko dwie kompozycje. Były też oczywiście starsze rzeczy (Words You Don't Know, We Are the Young, Not As Bright, Ghosts, Let Go, Don't Look Back, Home Again) zagrane z pazurem i z dużym luzem. To zresztą prawdziwi koncertowi wyjadacze. Choć młodzi, potrafią zebranych owinąć wokół paluszka. I nie mówię tu tylko o wzdychających głęboko do Eloia Youssefa dziewczynach z pierwszego rzędu, którym zresztą ten patrzył głęboko w oczy. Z drugiej strony, gdyby ktoś nie wierzył, że panowie potrafią zagrać naprawdę ciężko i psychodelicznie polecam ich wykonanie Perfect Family Day, które wybrzmiało na pierwszy bis.
Z około koncertowych faktów warto odnotować, że z cenami merchu Holendrzy nieco przesadzili. Ten tym samym nie cieszył się wielkim zainteresowaniem. Szkoda, wszak to kapela rozkręcająca dopiero w naszym kraju swoją popularność. Oddać im jednak trzeba, że choć kazali na siebie dosyć długo czekać po koncercie, okazali się bardzo sympatyczni.