Listopad to najtrudniejszy miesiąc dla fanów dobrych dźwięków w Warszawie. Bogactwo muzycznej oferty zmusza do trudnych wyborów i wyrzeczeń – właściwie w każdym tygodniu jest kilka koncertów, które warto zobaczyć. Jednym z ciekawszych tegorocznych wydarzeń był występ St Germain - mistrza francuskiego deep house’u i acid jazzu, który powrócił po kilkunastu latach milczenia.
Wydana kilka tygodni temu płyt St Germain zaskoczyła, ponieważ oprócz subtelnej elektroniki pełno było na niej afrykańskich dźwięków opartych na solidnych solówkach wykonywanych na tradycyjnych instrumentach. Obecne pasje St Germain miały ogromne przełożenie na koncert, w którym sam artysta brał niewielki udział. Jego rola ograniczała się do tej, która przedstawił mi w wywiadzie – częściowo kompozytora, a częściowo dyrygenta, który skrył się za dużą, białą konsoletą, gdzieś z tyłu sceny.
Występ w całości opierał się na muzykach czarnoskórych grających na perkusjonaliach, basie, gitarze, dęciakach, klawiszach i wspomnianych instrumentach tradycyjnych. Solidny skład prezentował swoje niezwykłe umiejętności w przestrzeni kreowanej przez St Germain (nawet Rose Rouge zostało rozbudowane o afrykańskie brzmienia). Warto jednak podkreślić, że nie był to koncert z cyklu etno, czy folk. Uczestnictwo muzyków z Ghany pozwoliło głównie na kreację zaskakujących, niestandardowych dźwięków, a tylko czasami pojawiały się rytmy kojarzone z Czarnym Lądem (wtedy też najmocniej bujało zgromadzoną publicznością).
Można narzekać, że cały koncert był zbyt monotonny, ale muzycy bardzo ciekawie jamowali, a ich brzmienie było na pewno unikalne i intrygujące. Osoby, które lubią zobaczyć „coś innego” na pewno były usatysfakcjonowane.