Od wielu już lat warszawska Progresja kultywuje tradycję Metalowej Wigilii, przełamującej podniosłą atmosferę bożonarodzeniowego święta. W tym roku P.W.Events we współpracy z Knock Out Productions i Go Ahead postanowili wpisać się w tę inicjatywę kontrastu i przełamać zadumę dnia wszystkich świętych oraz zaduszek mini - trasą trzech zacnych przedstawicieli mocnego, nieszablonowego i niezależnego grania. Owa "nie-święta trójca" rozpoczęła swoją peregrynację po Polsce 1-ego listopada w Krakowie, by zakończyć ją 3-ego dnia miesiąca koncertem we wrocławskim Liverpoolu. Ja wybrałem najbliższy odległościowo, środkowy gig warszawski, który na potrzeby tej relacji postanowiłem ochrzcić mianem "norweskiej kanapki z kangurem", ponieważ to właśnie wciśnięty pomiędzy skandynawskich rodaków: debiutantów z Jack Dalton, a weteranów z Shining, australijski Caligula's Horse, stanowił główny powód, dla którego mozolnie przedzierałem się przez zaduszkowe korki, aby dotrzeć do kultowej już, wśród miłośników nietuzinkowych wykonawców, warszawskiej Hydrozagadki.
Wstępując, pierwszy raz w życiu w progi praskiego klubu poczułem... jakby czas cofnął się o dobre 10 lat. Nie sądziłem, że jeszcze istnieją tak oldschoolowo-ascetyczne miejsca, a już na pewno nie w Warszawie. Łzy nostalgii za czasami studenckimi chwilowo ograniczyły z lekka pole widzenia. Krakowska Fabryka, ma mocnego konkurenta:). Publiczność zbierała się stopniowo, by na Shinig szczelnie zapełnić wnętrze, rozwiewając jakiekolwiek frekwencyjne obawy. Lokalizacja sceny z boku i pod kątem, w stosunku do sali, oraz mocno wiekowe i "zmęczone życiem" nagłośnienie, budziły co prawda lekkie wątpliwości co do jakości dźwięku. Okazały się one jednak niemal całkowicie płonne i o ile w czasie występu openera nie dało się tego w pełni odczuć, za względu na liczne puste przestrzenie na sali, to już muzyka Konia Kaliguli jak i norweskich black - jazzmanów, zabrzmiała z odpowiednią selektywnością, bez jakiegokolwiek uszczerbku na mocy. No właśnie! Owa moc muzycznej propozycji szalonego komanda Jorgena Munkeby'ego momentami wystawiała membrany głośników na istną próbę, ale kilka delikatnych "strzałów", przy tak ekstremalnych dźwiękach, można wybaczyć. Sklepik był świetnie zaopatrzony i obsługiwany kolejno przez przedstawicieli wszystkich występujących zespołów, zaś każdy zakup budził autentyczną radość i wdzięczność. Muzycy serdecznie zapraszali ze sceny do wszelkich pokoncertowych interakcji i faktycznie wspólne zdjęcie, autograf, pogawędka na tematy tak abstrakcyjne, jak pogoda, czy sytuacja polityczna na Antypodach, czy nawet wspólnie skonsumowany chmielowy napój oraz papieros, nie stanowiły żadnego problemu. Ta otwartość i autentyczny szacunek dla fanów tworzyły bardzo fajne sprzężenie zwrotne sprawiając, że obie strony - publiczność i artyści - świetnie bawiły się za sobą zarówno na scenie, jak i po za nią.
Całość rozpoczął norweski Jack Dalton, opierając swój niespełna półgodzinny występ na materiale z niedawno wydanej, zaledwie debiutanckiej, mimo siedmioletniego stażu, płyty "Past swallows love". Wzbudzili wśród nielicznej jeszcze publiki umiarkowany entuzjazm. Na żywo ich muzyka straciła szlachetne pierwiastki alternatywnej zadumy, jakie słyszałem w wersjach studyjnych i stała się czystym hard corem, do której to szufladki gatunkowej panowie z Oslo są zresztą zaliczani nawet przez... własny profil na facebooku. Z ciekawostek wypada odnotować, że wokalista Jimmy Nymoen w czasie występu przechadzał się wśród dość obojętnej publiczności, być może licząc na wzniecenie jakiegoś choćby mini - moshowego szaleństwa. Nadaremnie.
Drugi na deskach Hydrozagadki zameldował się mój osobisty faworyt, czyli Caligula's Horse. Australijska scena jest w ostatnich latach niezwykle płodna w ciekawe zespoły z pogranicza metalu, progresu i szeroko pojętej rockowej alternatywy, z mocnymi naleciałościami amerykańskiego Tool, zaś kapela Jima Greya i Sama Vallena jest w ścisłej czołówce owego australijskiego renesansu. Sam Jim Grey to jeden z ciekawszych obecnie wokalistów, fantastycznie łączący liryzm i ciężar, godzący bez trudu role frontmana Caligula's Horse i nie mniej intrygującego Arcane. Ich występ spełnił w stu dwudziestu procentach moje i nie tylko moje oczekiwania. Pod sceną bowiem wręcz szalała mała, ale bardzo entuzjastyczna grupka fanów sympatycznych "kangurów" wymachująca sporą australijską flagą. Panowie promowali nowy materiał z longplaya "Bloom". Nie zapomnieli jednak o dwóch poprzednich płytach prezentując jeden utwór z debiutu "Moments From Ephemeral City"- "The City Has No Empathy (Your Sentimental Lie)", gdy byli zaledwie dwuosobowym projektem Greya i Vallena, dwa kawałki z "The Tide, the Thief & River's End": "All is Quiet by the Wall" oraz wieńczący występ najbardziej agresywny, ale i o dziwo również najbardziej nośny, a wręcz przebojowy "Dark Hair down". Setlisty dopełniała silna reprezentacja "Bloom" w postaci kompozycji tytułowej "Marigold", elegancko, ze względu na dzień występu, dedykowanego przez Jima wszystkim bliskim, którzy odeszli "Firelight " i wreszcie "Daughter Of The Mountain". Brzmieli zaskakująco selektywnie. Połamana rytmika fenomenalnego za dość ubogim zestawem perkusyjnym Geoffa Irisha i niezwykle charakterystyczne brzmienie gitary Sama Vallena były nawet lepsze niż w wersjach studyjnych, zaś Jim Grey z pietyzmem i niemal nabożnym zaangażowaniem, bezbłędnie odtwarzał nawet najbardziej karkołomne ścieżki wokalne. Występ absolutnie wart przyjazdu zwłaszcza biorąc pod uwagę, że odległość kraju pochodzenia muzyków rodzi obawy, iż nieprędko zobaczymy ich znowu na piastowskiej ziemi, mimo szczerego zachwytu przyjęciem jakie zgotowała im publika.
Jako ostatnia na scenie zameldowała się gwiazda wieczoru, czyli szalony ansamble, nie mniej szalonego norweskiego geniusza Jorgena Munkeby, grupa Shining. Za bębnami uważni obserwatorzy sceny skandynawskiej mogli podziwiać oryginalnego perkusistę, goszczącego w Warszawie dokładnie tydzień wcześniej w Progresji, znakomitego Leprous - Tobiasa Ørnesa Andersena. Miałem przyjemność oglądania zespołu po raz drugi w tym roku, bowiem supportowali wcześniej Devina Townsenda, podczas jego marcowej wizyty w warszawskiej Stodole. W porównaniu z tamtym koncertem, w Hydrozagadce, w roli headlinera, wypadli mniej industrialnie i bardziej organicznie. Pierwiastki noisowo - jazzowe były tym razem silniej uwypuklone. Nadal jednak dawka ekstremalnego hałasu i czystego niczym nieskrępowanego szaleństwa, sprawiały, że oparty wyłącznie na trzech ostatnich płytach set był niemal zbyt intensywny, by przyjąć go w całości. Osobiście wolę bardziej awangardowo - eksperymentalny okres w działalności Shining z płyt "In the kingdom of kit h..." i "Grindstone", zaś kierunek w jakim podążyli na wzmiankowanych trzech ostatnich albumach, od "Blackjazz" wzwyż, nie do końca mnie przekonuje. Niemniej jednak doceniam bezkompromisowość i swoisty fenomen tej kapeli, a duża dawka groovu, wyraźniejsza podczas występów na żywo, zbliżająca niektóre kompozycje do brzmienia NIN, pozwala rozwiać zagadkę popularności tej brutalnej i dosyć "samczej" muzyki, wśród płci pięknej. Grali ponad 70 minut, a więc jak na swoje standardy dosyć długo, nagradzając ekstatycznie reagującą publikę dawno nieprezentowanym, miażdżącym coverem "21st Century Schizoid Man" z repertuaru King Crimson. Bez bisu nie mogło się oczywiście obejść.
Na koniec słówko o organizacji. Jak zwykle w przypadku agencji P.W.Events dbałość o najdrobniejszy nawet szczegół, porządek i punktualność całego wydarzenia budziły podziw i szacunek. Większe, o wiele bardziej doświadczone i komercyjne podmioty organizacyjne, niejednokrotnie, nieładnie mówiąc, zwyczajnie partaczące występy bardziej medialnych wykonawców, powinny się uczyć od nich profesjonalizmu. Niech najlepszą ilustrację moich słów stanowi fakt, że nawet w czasie trwania koncertu Shining, można jeszcze było odbierać zarezerwowane wcześniej bilety. Chapeau bas Panowie i Panie!