Magiczny, niezwykły i zjawiskowy był poniedziałkowy występ norweskiego Leprous na deskach Progresji…
Zapowiedział ich z dużej sceny sam szef tego warszawskiego klubu mówiąc jak są dla niego ważni i niesamowici. Cieszył się z tego - choć frekwencja nie była porażająca - że publiczności chcącej ich zobaczyć jest więcej, niż dwa lata temu, jeszcze w „starej” Progresji. A już po koncercie – także ze sceny – nazwał ten występ jednym z najlepszych w tym roku.
I miał rację. Bo Norwegowie najzwyczajniej pozamiatali, wbijając w ziemię niemalże wszystkich słuchaczy. Dla mnie są dziś zjawiskiem docenianym jeszcze przez niewielu, jednak jeśli w muzyce istnieje pojęcie „pięknej agresji” oni są jej dobitnym przykładem. Z jednej strony niesamowity ciężar, mocarne i poszatkowane riffy wgrywane z matematyczną precyzją, z drugiej niezwykłe wyciszenia i patetyczne, wzniosłe refreny pełne doskonałej melodyki, zdominowane wysokim, bliskim falsetu, głosem Einara Solberga. Taki jest Leprous.
I taki był w Warszawie. Swój półtoragodzinny set zdominowali dwoma ostatnimi krążkami - Coal i The Congregation - serwując je wymiennie. Z tego ostatniego, promowanego tą trasą, zabrakło tylko trzech numerów. Z Coal wybrzmiały cztery kawałki. I świetnie, bo to rewelacyjne albumy i ze sceny popłynęło tak naprawdę ich prawdziwe The Best Of. Zaczęli od mrocznego i stonowanego wstępu do The Flood, by zaraz potem uderzyć potężnym i symfonicznym wręcz refrenem, napędzanym hipnotycznym, walcowatym riffem. A potem z każdym numerem robiło się ciekawiej. Zagrali Foe, Third Law, Chronic, Rewind a po nim cudny The Cloak, zaś podstawowy set zakończyli porażającym patosem Slave. Pierwszy, 4 - utworowy bis, otworzyli zakręconym rytmicznie The Price (dwojący się i trojący za zestawem Baard Kolstad to naprawdę kawał rasowego bębniarza!) a zakończyli powalającym The Valley. Rozpoczęty w ciemnościach, li tylko ze świecącymi ekranami czterech ogromnych telewizorów, wybuchł ferią świateł w harmonicznym refrenie. I żeby nie było, iż miłośnicy starszego Bilateral zostali osieroceni dodam, że muzycy odegrali z niego Aquaired Taste i na sam koniec Forced Entry, dokonując nim dzieła zniszczenia.
Cóż, mają na siebie pomysł, przez który bije charyzma. Wszyscy w czarnych koszulach, pełni wigoru, energiczni, czasami zatraceni w granych przez siebie dźwiękach. I choć zdarzało im się chwilami rozjeżdżać (wspomniany Kolstad przynajmniej raz „przefajnował”, a Solbergowi trafiały się małe potknięcia wokalne) dali wielki występ w może niezbyt wielkich okolicznościach.
Przed nimi zaprezentowała się norweska formacja Randezvous Point, która oparła swój półgodzinny set na materiale z debiutanckiej, tegorocznej płyty Solar Storm. Wypadli jeszcze lepiej niż na albumie oferując muzykę zbliżoną gatunkowo do gwiazdy wieczoru. W ich składzie bębnił między innymi Baard Kolstad z Leprous, zaś uwagę przykuwała długowłosa i długonoga basistka Gunn-Hilde Erstad. Natomiast z nieco innej muzycznej bajki, zdecydowanie bardziej ekstremalnej (sami muzycy nazywają swoje granie nowoczesnym progresywnym metalem) był… również norweski Sphere. Ich wokalista Isak Haugan zarówno wyglądem, jak i demoniczną wręcz mimiką podkreślał agresywność ich muzycznej oferty.