Kiedy pewnym krokiem zmierzałem w kierunku chaszczy Pola Mokotowskiego, żeby po przedostaniu się na drugą stronę, w klubie Proxima, oddać się muzycznym rozkoszom, podszedł do mnie młody jegomość i poprosił o pomoc w dostaniu się na tę samą muzyczną ucztę, na którą i ja zmierzałem…
Początkowo chciałem ograniczyć się wyłącznie do nakreślenia drogi, ale po chwili namysłu zmyłem z twarzy głupkowaty grymas i zaproponowałem wspólną podróż. Krótka rozmowa uzmysłowiła mi, jak dużo miałem już okazję zobaczyć, jak wielu muzycznych emocji doświadczyć podczas koncertów, a przy okazji, ze względu na ten natłok, wielu z nich nie docenić. Dlatego do klubu wszedłem z silną chęcią wyciśnięcia z tego wydarzenia ostatniej kropli wrażeń. Świetna organizacja i jeszcze lepsza forma muzyków zdecydowanie ułatwiła mi to zadanie.
Jako pierwsza na scenie pojawiła się formacja The Ocean. Niemców miałem okazję zobaczyć w listopadzie 2013 roku, kiedy promowali swoją szóstą płytę - Pelagial. Choć z pewnością można było pochylić się nad warstwą muzyczną, w której nie brakowało mocy, połamanych rytmów i dużej dawki energii, to jednak dużo większe wrażenie zrobiła na mnie warstwa wizualna. Wraz z albumem pojawił się przepiękny film pełen podmorskich obrazów. Tym razem zabrakło wizualizacji, ale pięknie zadziałały światła i dym. Trudno nie pochwalić również samej muzyki, która bez wizualnych rozpraszaczy nabrała dodatkowego wyrazu. Świetnie brzmiała perkusja, elektronika subtelnie uzupełniała gitarowe szumy, a wokalista wyraźnie wykazywał zainteresowanie interakcją ze słuchaczami. Choć na scenie dużo się działo, to warto zwrócić uwagę na wiolonczelistkę, która na tle scenicznego chaosu była niczym spokojne morze w oku cyklonu.
Nie było to również moje pierwsze spotkanie z formacją Sólstafir. Grupę z Islandii widziałem niedługo po wydaniu przez nich krążka Köld, tj. z końcem 2010 roku. Nie mieli do wykorzystania na scenie zbyt dużo czasu, a ja nie wykazałem się zbyt dużym zaangażowaniem w odbiorze prezentowanego materiału, czego później nie mogłem sobie darować. Dlatego niezmiernie mnie ucieszyło, że w Proximie zdecydowali się zagrać materiał wykraczający poza ostatnio popularny album Òtta. Pojawił się nie tylko Goddess of the Ages , ale i rewelacyjny Pale Rider.
Największe nadzieje wiązałem z występem grupy Mono. Do tej pory Japończyków widziałem trzykrotnie i za każdym razem byłem zachwycony precyzją i zaangażowaniem, którymi cechują się ich koncerty. Tym razem nie mogło być inaczej. Żaden dźwięk sączący się ze sceny nie był zbyteczny, każdy ton pojawiał się w odpowiednim miejscu i czasie, a przy okazji każdy z nerwów mojego ciała błyskawicznie zestroił się z muzyką. Stałem urzeczony chłonąc najmniejsze nawet drżenie powietrza. A do tego udało mi się zachwycić nowością pochodzącą ze splitu z The Ocean, czyli utworem Death In Reverse, a także nienagraną jeszcze zapowiedzią nowego albumu - Requiem from Hell. Wszystko wskazuje na to, że Japończycy będą pogłębiać motywy rozpoczęte za sprawą Rays of Darkness. W to mi graj! Warto też zauważyć, jak z każdą kolejną wizytą w naszym kraju, muzycy formacji Mono otwierają się na ludzi. Początkowo zrobienie zdjęcia przy użyciu lampy błyskowej wiązało się z natychmiastowym zerwaniem koncertu, z czasem zakaz zniknął, pojawiły się drobne gesty czynione w stronę publiczności, a ostatnio nawet Takaakira Goto zdecydował się na podziękowanie przez mikrofon. Najwidoczniej świetny odbiór pomógł pokonać głęboko skrywaną nieśmiałość. Oby tak dalej!
Czasami wydaje mi się, że widziałem już wszystkie zespoły, które na żywo zobaczyć chciałem. Często odnoszę również wrażenie, że nie uda mi się zachwycić występem takiej lub innej grupy. Mimo tego nie mogę sobie odmówić przyjemności wybierania się na koncerty, żeby potem zachodzić w głowę, jak bardzo potrafię się pomylić. Tym razem nie zabrakło emocji, precyzji, zaangażowania i intensywnego sprzężenia zwrotnego na linii artysta - słuchacz. Czego chcieć więcej?