Grupa Dave’a Matthewsa ruszyła w europejską cześć tegorocznej trasy. Za nieco ponad tydzień Polacy będą mogli zobaczyć (wreszcie!) muzyków na żywo w trójmiejskiej ERGO Arenie, a mi udało się obejrzeć ich występ w Mediolanum Forum di Assago. Relację mógłbym podsumować jednym zdaniem: Kto nie ma jeszcze biletu na występ Dave Mattews Band w Polsce niech czym prędzej go kupi. Bo będzie czego żałować!
Gdy w latach 90. po całym, rockowym świecie rozprzestrzeniał się grunge, ogromną popularność zyskiwał również inny zespół, który bardzo swobodnie łączył rock, folk i jazz tworząc fantastyczną mieszankę brzmień. Mowa oczywiście o DMB, którzy po wydaniu w 1994 Under the Table and Dreaming na stałe zagościli w mainstreamowych rozgłośniach radiowych. I mimo, że w kolejnych latach zespół nie utrzymał popularności, to wciąż ma rzesze wiernych fanów, którzy cenią muzyków szczególnie za niesamowite, prawie trzygodzinne koncerty, luźno oparte na studyjnych nagraniach, rozbudowanych o wspólne jamowanie i niezwykłe solówki.
Koncert w Mediolanie był moim pierwszym spotkaniem z muzyką tego zespołu na żywo. Oczywiście w odtwarzaczu często gościły takie płyty Live At Mile High Music Festival, czy Listener Supported, ale do tej pory DMB był na mojej liście zespołów, które „kiedyś trzeba zobaczyć”. Tegoroczne plany złożyły się tak, że wybór padł na Mediolan.
We Włoszech muzycy grają kilka koncertów i może z tego powodu mediolańska hala nie była wypełniona zbyt szczelnie. Szczególnie na płycie widać było dużo wolnej przestrzeni. Nie zraziło to jednak 7-o osobowego składu zespołu, którzy zagrali wspaniały, niezwykle wyrazisty koncert. Dave Matthews Band nie grają dwóch takich samych koncertów, czemu dali wyraz już na początku występu otwierając go mniej przebojowymi kawałkami „Loving Winds” i niepokojącym „The Stone”, okraszonym wybitną solówką na klarnecie ze wsparciem Cartera Beauforda na perkusji. Po prawie pół godzinie (przypominam: dwa numery!) Dave przywitał się z publicznością, dla żartu zakrzyknął „czas zacząć show”, a muzycy odpalili pierwsze dźwięki hitu „Satellite” chóralnie odśpiewanego przez publiczność. Kolejne dwie godziny to mieszanka mniej i bardziej znanych utworów, chwile spokojniejsze i mocno rockow, a wszystko to wsparte było wokalem Dave’a (z wiekiem jego głos staje się jeszcze bardziej „przejmujący”). Tym, co jednak najbardziej pozostanie mi w pamięci są rozbudowane partie solowe wszystkich artystów – jazzowe frazy sekcji dętej, rockowe drive’y Tima Reynoldsa na gitarze i wariackie popisy skrzypka Borda Tinsleya. Nie zabrakło także instrumentalnych duetów, w których prym wiódł wspomniany Beauford na bębnach, który tego dnia wyczyniał na swoim instrumencie rzeczy niestworzone. Chapeau bas!
Przez bite dwie i pół godziny muzycy byli na scenie bez przerwy, a potem dorzucili jeszcze kilkanaście minut bisu. W tym czasie ani przez moment nie można było się nudzić, a artyści dawali z siebie wszystko. Nie było przestojów, gwiazdorzenia, oszczędzaniasię. Mimo, że są już na scenie prawie ćwierć wieku, wciąż z ogromną pasją podchodzą do swojej muzyki i wspólnego koncertowania. Widziałem już trochę koncertów w swoim życiu i nieczęsto widać takie zaangażowanie. Każdy z artystów odpalił tego dnia swój najlepszy, muzyczny arsenał.
Dave Matthews Band nie jest zespołem rockowym, mimo potężnego brzmienia perkusji i gitarowych riffów. Nie jest to też grupa jazzowa, mimo niestandardowych rytmów i solówek na dęciakach. Nie jest to też kapela folkowa, mimo momentów typowej americany i istotnej roli skrzypiec. Rozpiętość gatunkowa pewnie była przekleństwem dla popularności zespołu, bo zawsze to, co wymyka się ramom recenzentów trudniej „sprzedać”. Dla mnie jest to jednak sygnał przeciwny: szanujący się fan muzyki ambitnej powinien poświęcić trochę czasu, żeby z twórczością DMB się zapoznać. I pójść na koncert, bo na żywo jest to jeden z najlepszych zespołów na świecie.