Soen, formacja dowodzona przez Martina Lopeza, byłego perkusistę Opeth, bębniącego na takich klasykach grupy jak Still Life czy Blackwater Park, po raz drugi zagrała w Polsce…
Po raz pierwszy zajechali do nas w 2012 roku i zagrali festiwalowy gig w Inowrocławiu. Wtedy promowali debiutancki Cognitive, dziś lansują jego następcę - wydany w ubiegłym roku Tellurian – i z nim pojawili się we Wrocławiu, na pierwszym klubowym koncercie w Polsce.
Choć przybyli bez jednego z założycieli, amerykańskiego basisty Steve’a DiGiorgio i tylko z trzema muzykami, którzy zagrali na którymś z albumów (oprócz wspomnianego Lopeza, to wokalista Joel Ekelöf i gitarzysta Stefan Stenberg), to zaprezentowali się w bardzo okazałym, bo pięcioosobowym składzie z gitarzystą Marcusem Jidellem znanym z Evergrey oraz dodatkowym muzykiem, odpowiedzialnym za klawisze i gitary, Larsem Åhlundem.
I wypadli doprawdy zacnie. Przede wszystkim pełniej, agresywniej i potężniej. Początkowo nie sprzyjało im nagłośnienie – w porównaniu do supportów gałki poszły zdecydowanie w górę i było ciut za głośno oraz mało selektywnie. Tracił na tym wokal, jak i sama melodyka, która u nich jest w wielu numerach kluczowa. Potem jednak było coraz lepiej. Sam set trwający niespełna półtorej godziny zdominowały oczywiście kompozycje z Cognitive i Tellurian. Zaczęli od Delendy z debiutu, jednego z ich najlepszych i sztandarowych utworów i natychmiast kupili zebranych. A skoro o tych ostatnich mowa. Może jakiegoś szału frekwencyjnego nie było, niemniej niewielka sala Firleja zapełniła się na tyle, by zgotować muzykom entuzjastyczne przyjęcie. Było wspólne śpiewanie tekstów (prym w tym aspekcie wiodło Fraccions) oraz skandowanie nazwy zespołu w środku występu i przed samym bisem. Jakby ktoś chciał się przekonać jak było gorąco, polecam pomieszczony przez zespół na swoim profilu facebook fragment filmowy z Wrocławia z komentarzem: Great audience in Wroclaw yesterday!). Na twarzach muzyków można było dostrzec prawdziwe zadowolenie z reakcji publiczności.
Muzycznie, jak to u nich, dominował kontrast. Mocarne, poszatkowane gitarowe riffy i niestandardowe podziały rytmiczne (patrz Tabula Rasa - gęsto grający Lopez budził szacunek) zderzały się z cudnymi melodiami i melancholią (niezwykłe i przejmujące The Words, czy fragmenty Void). Zalatywało oczywiście Toolem w starszych kawałkach, zaś Opethem w tych nowszych. Absolutnie kluczowym momentem koncertu był wydłużony Pluton zakończony długo powtarzanym przez publiczność zaśpiewem. Intrygował zupełnie łysy Joel Ekelöf, dysponujący naprawdę dobrymi warunkami wokalnymi, do tego bardzo ciepły w swoich kontaktach z publicznością. Cóż, muzycy dali prawdziwie rockowy, pełen żaru set i kto nie był może tylko żałować.
Przed gwiazdą wieczoru zameldowały się dwa składy. Francuski LizZard, stylistycznie bliski toolowo – soenowym klimatom, mający też nieco z francuskiego Klone, powoli wchodził w koncert, ale gdy już się rozkręcił mógł się podobać. W trio uwagę przykuwała perkusistka Katy Elwell i to nie tylko ciekawą fryzurą. Rozpoczynający wieczór Shiverburn był już z innej muzycznej bajki. Ot, rockowy band z „rockową laską” na pokładzie, bez cienia silenia się na oryginalność. Kilka numerów miało jednak pewną nośność i mogło zostać w pamięci zebranych. Ci ostatni – i to oddajmy pochodzącym z Limburga Holendrom – przyjęli ich ciepło.