Robert Fripp zawsze był bardziej typem filozofa, aniżeli zwykłego rock’n’rollowca. Nie wyciskał kasy, nie traktował zespołu jako biznes, lecz jako postawę życiową i sposób na wyrażenie siebie. Dlatego oczekiwał takiego podejścia nie tylko od własnej osoby, ale zwłaszcza od współpracowników, których sobie dobierał. Stąd taka, a nie inna (nie)stabilność składu Crimson przed cały ten czas.
Zresztą Fripp „ożywiał” legendę (jaką zespół wkrótce się stał), gdy czuł, że ma ona coś do przekazania, a kończył jej działalność gdy uznawał, że będzie ona pastiszować siebie samą. Tak więc przez dekady działaności grupy długie przewy nie są niczym nowym.
Tak było również i tym razem. Król powrócił z nową obsadą dworu w nowej formule. Zaskoczeniem był zapewne fakt wyruszenia w trasę z trzema (!) perkusistami, ale ci, którzy mieli szczęście usłyszeć ich współgranie na własne uszy zdali sobie sprawę, że taka a nie inna konfiguracja wybrana została nie ze względu na brak zdecydowania na którego z kandydatów, lecz ze względu na jakość i nowe możliwości jakie takowa formuła może wnieść do muzyki King Crimson.
Poza tym nie zabrakło starych znajomych; do zespołu powrócił Mel Collins, na basie znów udzielał się Tony Levin, a rolę drugiego gitarzysty i wokalisty zajął Jakko Jakszyk (tak więc mniemać można, iż współpraca przy tworzeniu „Scarcity Of Miracles” podobała się wszystkim na tyle, iż postanowili pograć dalej razem, tym razem pod bardziej sprawdzonym szyldem).
Układ sceny został wyraźnie podzielony. Trzy zestawy perksusyjne zajęły główną scenę. Pat Mastelotto po lewej stronie, grający głównie za najrózniejszego rodzaju „przeszkadzajkach”, (będący takim Jamie’m Muirem obecnej konfiguracji składu), Bill Rieflin na środku, obsługujący najmniej „imponujący” zestaw, ale z „doskoku” grający również na instrumentach klawiszowych, oraz Gavin Harrison po prawej, preferujący bardziej „tradycyjny” (czyt. rockowy) sposób grania.
Podest zajęli Collins, Levin, Jakszyk (z gitarą z reprodukcją słynnej twarzy z okładki „In The Court Of The Crimson King”) oraz Mistrz Fripp – odwrócony bokiem do widowni, ze słuchawakami na uszach, mających niby odgrodzić go od tego co się wokół niego dzieje, ale jednakże pilnujący, aby w tej osobliwej karmazynowej orkiestrze wszystko grało jak należy.
Zaskoczenie kolejne? Setlista. Zdawaćby się mogło, że Fripp traktuje klasykę końca lat 60-tych i pierwszej połowy 70-tych bardziej niż po macoszemu, a tu proszę: „In The Court Of The Crimson King”, „Larks’ Tongues In Aspic” oraz „Red” (w przypadku koncertu w Edynburgu również „Islands” – jako, że panowie postawnowili modyfikować zestaw odgrywanych utworów co kilka koncertów) stanowiły lwą część repertuaru występu.
Oczywiście kilka utowrów zostało zmodyfikowanych; pierwsza część „języków” brzmiała jeszcze bardziej surowo, niż oryginał (Mastelotto wyprawiał dosłownie cuda przy swoim zestawie perksusyjnym), ale solo fletu Collinsa wciśnięte gdzieś w środek, zdaje się być zabiegiem bardziej niż zamierzonym. Poza tym zestaw trzech perksusji również zrobił swoje; całość brzmiała bardzo monumentalnie, panowie nawzajem się uzupełniali i przejmowali po sobie role (zresztą średnio co trzeci utwór zawierał swoiste uwertury na wszystkie zestawy perksusyjne). Szkoda tylko, że rozbudowana wersja „Schizola” okraszona została solem perksusyjnym jedynie Harrisona (wg. mnie będącym tym, który robił najmniejsze wrażenie z całej trójki). Aż się prosiło, aby każdy z nich dorzucił kilka minut popisów od siebie...
Zapewne niejeden fan King Crimson odczuł dość mieszane uczucia co do Jakszyka; gitarzysta z niego całkiem przedni, możliwości głosowych również nie można mu odmówić, jednakże nie zawsze jego śpiew do końca pasował do ogrywanych utworów. O ile jeszcze sprawdzał się on w „Epitaph” (choć tutaj troszkę brakowało odwagi i pokuszenie się o bardziej emocjonalne wykonanie), „The Court Of The Crimson King”, czy „ 21st Century Schizoid Man”, gdyż jego tembr nie jest tak daleki od śpiewu Grega Lake’a o tyle w klasykach ery Wettona nie wypadał do końca tak przekonywująco. Pewnie się czepiam - zresztą Belew budził podobne odczucia, gdy na kilka dekad temu podejmował się skonfrontowania z dziełami swoich poprzedników – jednakże fakt pozostaje faktem, iż w sferze wokalnej takim „Easy Money”, czy „Starless” czegoś do pełni szczęścia brakowało...
Jednak co by nie mówić, koncert sam w sobie był wyśmienity. Niektórzy mogliby się czepiać, że brakowało improwizacji rodem z trasy „Thrak”, kosztem klasyków jednakże niezależnie od setlisty Crimson pozostaje klasą samą w sobie jeśli chodzi o warsztat, tworzony klimat jak i (przede wszystkim) samą muzykę.
Setlista: Larks’ Tongues In Aspic (Part I); Red; Meltdown; The ConstruKction Of Light; Level Five; Pictures Of a City; Drum(s) Solo(s); Epitaph; Easy Money; The Letters; Sailor’s Tale; Starless
Bisy: The Court Of The Crimson King; 21st Century Schizoid Man