W minioną sobotę powrócił Metal Hammer Festival, tym razem z dopiskiem „Prog Edition”. W katowickim Spodku wystąpiło ośmiu reprezentantów stylu, o którym trudno dziś powiedzieć, że przeżywa lata swojej świetności…
I między innymi dlatego obawiałem się o festiwalową frekwencję. Tym bardziej, że dokładnie tego samego dnia w łódzkiej Atlas Arenie występowała legenda metalu, Judas Priest, w wielu miastach i miasteczkach organizowano święta miejscowości z darmowymi rockowymi koncertami, a ponadto pierwszy dzień wakacji mógł już sprzyjać pierwszym urlopowym wyjazdom. Ostatecznie okazało się, że nie było aż tak źle. W katowickiej hali, choć górne sektory i obie flanki płyty świeciły pustkami, stawiło się kilka tysięcy fanów niełatwego grania. Niewątpliwym magnesem była, goszcząca już wielokrotnie w Polsce i za każdym razem wywołująca emocje, ikona progresywnego metalu, amerykańska grupa Dream Theater. Bo prawda jest taka, że niektóre z polskich formacji występujących przed gwiazdą wieczoru, przyciągają dziś do klubów co najwyżej kilkadziesiąt osób. A i szwedzki Evergrey podczas swojej ostatniej wizyty w Polsce pięć lat temu zgromadził w warszawskiej Progresji niecałą setkę fanów. Jednym słowem frekwencyjnie było w miarę przyzwoicie. Podobać się też mogła organizacja. Wszystkie kapele dotarły, nie doszło tym samym do jakichś nerwowych przetasowań, a same koncerty rozpoczynały się i kończyły co do minuty (!!!) zapisanej w harmonogramie. Jedynymi obsuwami – sięgającymi ledwie kilku minut - mogli się „pochwalić” tylko dwaj ostatni wykonawcy. Fajnym pomysłem było też zorganizowanie w przerwach między występami spotkań z artystami, którzy stawiali się na nie również punktualnie. Ponieważ kolejka do autografów nieczęsto była długa zebrani musieli niestety wybierać między rezygnacją z końcówki koncertu, bądź odpuszczeniem początku następnego gigu. Ponadto nie wszystkich zadowalała cateringowa oferta, innych rozczarowywały wszelkie obostrzenia na wejściowych bramkach. Nie chcę broń Boże ich bagatelizować, ale to już niestety urok tego typu masowych, wielogodzinnych imprez.
Jak zwykle przy tego typu wydarzeniach i takiej ilości kapel ekscytacje wzbudzało nagłośnienie. Już w tej chwili pobieżnie przeglądając sieć można zauważyć, że opinii na ten temat jest tyle, ilu widzów w słynnym katowickim „okrąglaku”. Cóż, często tak to już jest, że przy tak różnych stylistycznie zespołach (nie muszę chyba nikomu mówić, że Evergrey, Collage, czy Tides From Nebula to kompletnie inne bajki), czy nie zawsze w takim samym stopniu wypełnionej sali (pierwsze zespoły przyciągnęły zdecydowanie mniej publiczności) jest z tym problem. Nie zapominajmy też o tym, że każdy mógł mieć inne odczucia wynikające z miejsca, w którym odbierał występy. Sam, mając taką możliwość, oglądałem koncerty w różnych punktach sali i na przykład rozczarowany jestem pod tym względem szczególnie pierwszą częścią występu Evergrey, który był zamulony i mało selektywny, albo też niezbyt dynamicznym brzmieniem podczas koncertu Tides From Nebula.
Czas przejść do rzeczy najważniejszej, czyli samej muzyki. Headlinerem imprezy był amerykański Dream Theater. Mając do dyspozycji półtorej godziny zaprezentował bardzo przekrojowy set w ramach 30th Anniversary Tour, grając chronologicznie numery ze swoich poszczególnych albumów. Nie był to set marzeń, jednak trzeba docenić fakt, iż wiele z zaprezentowanych kompozycji dawno nie było granych przez zespół (Afterlife, A Change of Seasons: II Innocence, Burning My Soul, About to Crash, Panic Attack, Constant Motion, czy piękna ballada Wither) lub miały swoją sceniczną premierę (zagrany na bis Behind the Veil). Ponadto, w dosyć przeciętnej formie był LaBrie. A sam koncert? Cóż, widziałem ich już po raz ósmy i nie ukrywam, że daleko mi do wypieków na twarzy i uczucia serducha pod gardłem, jakie miałem kilkanaście lat temu. I myślę, że podobnie jest z nimi. Ot, po prostu wyszli i zagrali. Bez większej ekscytacji i „jarania się” zrobili swoje. Jak zawsze profesjonalnie i z dbałością o technikę.
Poprzedzał ich warszawski Riverside grając godzinny, dosyć szczególny występ. Bo pierwszy po dłuższej przerwie przeznaczonej na nagrywanie nowego albumu. Do tego właśnie z dwiema nowymi kompozycjami. Jedną, o nieznanym tytule, odpalili na sam początek, drugą – zatytułowaną Discard Your Fear – zagrali jako przedostatnią. Obie cholernie melodyjne, a ta druga przebojowa na tyle, że Dudzie udało się nawet sprowokować publiczność do wspólnych zaśpiewów. Przy okazji frontman zespołu zapowiedział nieoficjalnie, że płyta Love Fear and Time Machine będzie miała swoją premierę 4 września i ukaże się również w dwupłytowej w wersji z 25 – minutami dodatkowej muzyki. Sam koncert, w którym nie zabrakło ich największych singlowych „hitów”, takich jak Conceiving You, 02 Panic Room i The Depth of Self-Delusion absolutnie zatarł niezbyt sympatyczne wspomnienie z ich pierwszego spodkowego koncertu z Dream Theater sprzed ośmiu lat i pokazał, że to grupa podnosząca sobie poprzeczkę coraz wyżej.
Przed Riverside przez trzy kwadranse produkował się szwedzki Evergrey. Zespół, na który tego wieczoru czekałem najbardziej. I nie zawiodłem się. Bo mimo pewnego dźwiękowego dyskomfortu, w wyniku którego początkowo ich charakterystyczne, koszące riffy nie były aż tak selektywne, byli pierwszym bandem, który tak naprawdę skopał tyłki na tym, bądź, co bądź, metalowym festiwalu. Przygotowali się zresztą do tego dobrze. Nad sceną zawisło wielkie logo zespołu nawiązujące do okładki z ostatniej płyty, po bokach sceny ustawiono specjalne ścianki graficznie odnoszące się do Hymns For The Broken, a do zestawu perkusyjnego wciśnięto dwie duże Evergreyowe szturmówki. Swój występ zdominowali materiałem z ostatniego albumu. Z ośmiu numerów, aż pięć (King Of Errors, The Fire, Black Undertow, Wake A Change, A New Down) reprezentowało Hymns For The Broken. I bardzo dobrze, bo to świetny album. Całość uzupełnili Leave It Behind Us z Glorious Collision i killerami w postaci Broken Wings i A Touch Of Blessing zagranymi na koniec. Prawdziwa moc i energia biła z tego koncertu. Dla mnie najlepszego sobotniego występu. Szwedzi naprawdę pozamiatali i mam nadzieję, że już niebawem zobaczymy ich w Polsce na klubowych koncertach.
Tylko 40 – minut zagrał Collage. Podkreślam słowo „tylko”, bo w tak krótkim czasie zmieszczenie się z ich rozbudowanymi, wielowątkowymi utworami i tym samym stworzenie pewnego klimatu koncertu nie jest łatwe. Mimo to dali radę zaczynając od monumentalnego Heroes Cry, a kończąc na pięknym i magicznym w ich wykonaniu Lennonowskim God (między nimi były jeszcze The Blues, Moonshine i Living in the Moonlight). Szkoda tylko, że nie wszyscy na sali znali tę ich wersję. Bo aż dwukrotnie, w momentach wyciszenia, rozlegały się „kończące brawa”, które psuły dramaturgię kompozycji.
Warszawianie z Tides From Nebula w sumie mieli ten sam problem. Jak w trochę ponad pół godziny zahipnotyzować ludzi pod sceną swoim instrumentalnym post rockiem. Na małych klubowych scenach, wśród gęsto kłębiącego się dymu, wychodzi im to doskonale. Tym razem takiej swoistej chemii zabrakło, choć oni zagrali z pełnym zaangażowaniem, ciesząc z pewnością tym występem swoich wielbicieli. Zresztą pewnie nie tylko ich, o czym świadczą wyprzedane płyty w koncertowym sklepiku.
Pierwsze dwie godziny zagospodarowały na scenie trzy formacje. Progmetalowy Art Of Illusion oparł swój krótki występ na debiutanckim Round Square Of The Triangle pokazując całkiem dużą biegłość techniczną i ciągotki w kierunku bardziej złożonego grania o lekko jazzowym posmaku. Soczystym, energetycznym, chwilami hard rockowym, innym razem grunge’owym graniem zaskoczył mnie One, zaś śląska Osada Vida potwierdziła, że w pięcioosobowym składzie z Markiem Majewskim na wokalu wypada przekonująco, a takie kawałki, jak Stronger, czy King of Isolation to po prostu dobre kompozycje.