Drugi dzień zacnego festiwalu zdominowały mocne i ciężkie dźwięki, choć bywały i ciekawe wyjątki. Otwierający Lo-Pan nie miał łatwego zadania – godzina 18 (z minutami), na zewnątrz piękne słońce, okoliczności słabo sprzyjające skakaniu pod sceną do potężnych riffów. Jednak publiczności zebrała się spora grupa. Zespół z Ohio wygląda bardzo adekwatnie do swojej muzyki – niemłodzi, dość brzuchaci i zarośnięci dżentelmeni w jeansach, drelichach i ciężkich butach przywodzą na myśl motocyklowe rajdy, ostentacyjne maniery i nadużywanie napojów wyskokowych. Ich pomysł na siebie to stonerowe, ciężkie brzmienie połączone z thrashowymi riffami i wokalem. Całość działa zadziwiająco dobrze, co jest zasługą niezwykle sprawnego wykonania i dobrze ustawionego brzmienia. Świetnie zgrana sekcja rytmiczna napędzała galopadę, riffy były czasami nieco połamane, a wokal niósł się górą – mieszanka idealna do moshingu i wymachiwania rękami w powietrzu. Gdyby zagrali 4 godziny później zebraliby pełną sale entuzjastycznej publiki, gdyż ich muzyka idealnie trafia pomiędzy „cieżko” a „przystępnie”.
Kolejny skład – Black Pyramid oferował podobną metalowo-stonerową mieszankę (nie od parady zespoły te często wystepują na tych samych imprezach), jednak z przewagą metalu i hard rocka. Dla mnie ich styl mniej atrakcyjny – dość toporny i mniej klarowny brzmieniowo. Nie żebym w ogóle był fanem „takiej” muzyki. Ciekawiej robiło się kiedy gitarzysta zapuszczał się w dłuższe, kwaśne solówki (to akurat lubię, zapewne w przeciwieństwie do podskakującej większości). Jednak Black Pyramid u mnie przeszedł bez większego echa.
Czego nie da się powiedzieć o kolejnym składzie – Zeni Geva. Japoński duet eksperymentalno-corowo-noisowy to było w końcu „moje” Asymmetry. Zasłużona i istniejąca Bóg wie jak długo formacja epatuje tak maniakalną energią, że starczyłoby jej dla legionów młodych punkowców. Muzyka ZG jest (zwłaszcza na żywo) generatorem doznań granicznych. Powalająca potęga ogłuszających riffów i huraganowy łomot perkusji – dwa instrumenty zmiatające wszystko na swej drodze, plus histeryczne wokale – ryki, wrzaski i piski na cały regulator – taki opis nie oddaje żadnej sprawiedliwości temu występowi który trzeba było po prostu przeżyć.
Kazuyuki Kishino jest pierwszoplanową postacią duetu – jego gitara przepuszczona przez parę poważnych zabawek potrafi stworzyć ścianę dźwięku, w której huczą najniższe basy, a jednocześnie rzężą warstwy kwaśnych sprzężeń, świstów i brumień, wszystko z piekielną dynamiką i potwornie głośno. Zarówno math-corowe połamańce grane z oszołamiającą precyzją, jak i powolne death metalowe kawały mięcha robią podobne wrażenie – pełne zawładnięcie odbiorcą. Z tym dzikim żywiołem sprzężony jest drugi – perkusyjny. Zasłużony awangardysta Tatsuya Yoshida jest arcymistrzem precyzji, szybkości, a zarazem inwencji będąc mniej widoczną, ale równowartościową połową zespołu. Tematyka „piosenek” Zeni Gevy jest równie transgresyjna – cierpienie, przemoc, okaleczenia, rozpacz, nic co przyjemne. Ciężko o tej muzyce pisać, trzeba jej doświadczyć, czego Wam życzę. Dla mnie nr 1 drugiego dnia festiwalu.
Po Japończykach zagrał zjawiskowy King Dude z Seatle – postać interesująca i oryginalną. King Dude gra mianowicie ... satanistyczne country. Obdarzony głębokim głosem wokalista zaśpiewał nam spory zestaw spokojnych ballad o lucyferze i tematach pokrewnych (śmierć, krew, transgresyjne rytuały) a także o alkoholu. Akompaniujący sobie na gitarze Thomas Jefferson Cowgill zdołał na godzinę przykuć uwagę słuchaczy, głównie za sprawą nawiedzonego, lynchowskiego klimatu który tworzył. Proste kompozycje jego utworów są urzekająco piękne, choć posępne, a w lżejszej wersji -- przynajmniej melancholijne. Inna sprawa, że na widowni ewidentnie znalazła się spora ilość fanów jego twórczości, a zapewne i podzielających jego nietypowe zainteresowania i światopogląd. Król Koleś wyglądał bardzo stylowo w garniturku o przykrótkich rękawkach i w amerykańskim stylu dodawał do mrocznych songów wesołą konferansjerkę.
Ostatni wykonawca, brytyjczyk Matt Elliot również śpiewał i grał na gitarze, zagęszczając jednak muzykę przy pomocy elektroniki (jako Third Eye Foundation grał niegdyś klubową elektronikę). Bazująca na folku muzyka Elliota jest bardzo piękna, choć porażająco smutna. O późnej porze nieco mnie uśpiła i nie skupiłem się być może jak należy na niuansach jego sztuki. Występ Elliota był znakomicie przygotowany, artysta całkowicie skupiał się na swojej sztuce i pokazał zarówno mistrzostwo gitarowe, jak i opanowanie pozornie niedbałej wokalistyki, a głos ma wspaniały – głęboki i emocjonalny i zjeżdża nim często poniżej swojej naturalnej skali, co daje przejmujący efekt. Obiecałem sobie następnym razem przysłuchać mu się baczniej.