Pierwszy dzień zacnego festiwalu, przebiegał pod hasłem nastroju vel klimatu. More or less. Otwierająca lineup estońska kapela - Sybil Vane, nie tonęła może w zadumie, ale jej muzyka zabrzmiała skromnie. Być możne do tego wrażenia dołożyło się wstrzemięźliwe nagłośnienie, nie sprzyjające rozwijaniu skrzydeł ekspresji. Dość, że muzyka zaplanowana zapewne jako alternatywna, post- punkową i wyzywająca, zabrzmiała raczej popowo. Trzeba przyznać, że duże wrażenie robił wokal leaderki (grającej również na gitarze), oscylujący miedzy ekspresją punkową a szamańskim zaśpiewem, tak charakterystycznym dla regionów z których przybył tan band. Jednak większych wzruszeń nie zaobserwowano.
Zupełnie inaczej odebrałem kolejny projekt - amerykański Dead Western, tym razem w postaci jednoosobowej - Troya Mighty. Trudne zadanie przekonania publiczności festiwalu słynącego z mocnych, ekstremalnych koncertów, do balladowej muzyki przy wtórze gitary, wykonał.. śpiewająco. Rozbrajające, niekiedy ostentacyjnie naiwne i prywatne teksty śpiewał w tak zaangażowany sposób, a przy tym tak kompetentnie, że publiczność, początkowo sceptyczna do kawiarnianej formuły występu, szybko zgromadziła się pod sceną, nagradzając pieśni sowitymi oklaskami. Przy tym Troy akompaniował sobie na staroświeckiej gitarze elektrycznej typu hollow body tak sprawnie, w duchu wczesnej, przedjazzowej muzyki americana, że dłuższe fragmenty instrumentalne nie rozmywały nastroju. Jednak największym magnesem Dead Western jest jego głos -- świetnie postawiony baryton, głęboki, ciepły, melancholijny. W sumie jednak bardziej widziałbym taki koncert w przytulnej knajpce i chętnie bym na niego poszedł, posłuchać hipnotycznego głosu sącząc winko.
Zespół Fenster to 4-osobowy band z US of A. Melancholijna muzyka falowo-indie-popowa. Młodzi wykonawcy brzmieli ciekawie, utwory były fajnie pokombinowane, ale nieco zabrakło charyzmy i wyrazistości. Trzeba jednak przyznać, że młodzi muzycy wiedza, co robią i wykazują silny pociąg do niestandardowych rozwiązań w każdej sferze, kompozycji, instrumentacji (ciekawy zestaw perkusyjny z centralką uderzaną ręcznie, cymbałki i dużo przytomnej elektroniki wzbogacały bardziej tradycyjne gitary i bas) żonglowania dynamiką i nastrojem. Imponujące jest też, że wszyscy czworo śpiewają w rożnych konfiguracjach, przy czym najwyższym głosem wcale nie dysponuje jedyna dziewczyna, obsługująca również bas i klawisz.
Z kolei brytyjski Esben and the Witch na braki w departamencie charyzmy nie mógł narzekać. Magnetyczną osobą była na scenie przede wszystkim Rachel Davies, ale i Thomas Fischer wypadł bardzo wyraziście, choć w całkowitym kontraście do frontmanki. Na ten zespół czekałem przede wszystkim i.. było warto. Kapelę tę szanowałem z racji udanej reinterpretacji zimnej fali i muzyki z kręgu 4AD, ale ich repertuar wydawał mi się nie dość oryginalny, szukający swojego własnego idiomu. Koncert pokazał że po wydaniu 4 płyt zespół okrzepł i właśnie ma to "coś swojego". Dodatkowo okazało się że dopiero na żywo można docenić ich setkę w pełni. Esben na koncercie gra mocno, rockowo, imponując zgraniem i pełnym skupienia zaangażowaniem. Filigranowa Rachel gra mocno na potężnie brzmiącym basie, przywołując tradycje brytyjskiego hardrocka - Budgie itp. Świetnie zagrywa się z perkusistą - Danielem Copemanem -- razem tworzą świetną sekcję rytmiczną - zgraną i konkretną. Ale Rachel to przede wszystkim wokal -- mocny, niosący, emocjonalny. Momenty śpiewania a capella skupiały cała uwagę widowni. Wokalistka jest autorką tekstów, wiec dostajemy przekaz autorski i nie ma wątpliwości ze Davies identyfikuje się z treścią songów, podaje je z pełnym zaangażowaniem, mówi o tym mimika i ekspresja. Teksty obracają się w kręgu mrocznych, niesamowitych wydarzeń, życia wewnętrznego, rytuałów i nawiązań literackich. Nieco złagodził się histeryczny ton songow, zastąpiony rockową werwą i tribalowym transem. Wydaje się że Davies z czasem coraz lepiej, śmielej i mocniej gra na basie, prosto, ale z bezbłędnym wyczuciem, serwujących czasami galopady w stylu Budgie i ciekawsze riffy, zamiast jednostajnego ostinatowego dumdumdum. Daniel Copeman na bębnach wtórował jej w sekcji rytmicznej w mocnym transowym stylu i trzeba przyznać że stanowili doskonale zgraną maszynę. Bębny były nagłośnione dość potężnie i to dodawało energii średniotempowym utworom. Typowy rytm stopa-werbel często bywał zastąpiony mocniejszym stopa-tom. Często bębny wpadały w długie zapamiętałe plemienne frazy. Copeman również obsługiwał okazjonalnie elektronikę, zwłaszcza pady z niskim basen, co dodawało muzyce nowoczesnej głębi i pulsu. Największa jednak robotę wykonuje w zespole gitarzysta Thomas Fischer. Wypełnia on przestrzeń harmoniczną teksturą, gęstą i przestrzenną, pełną ech i wibracji. Shoegaze'owe brzmienie tego muzyka, jest jednak jednocześnie bardzo liryczne, w ścianę dźwięku wpłata on misterne motywy trochę w stylu Robina Guthrie, choć zdecydowanie w estetyce lofi. Obok przejmującego wokalu Davies to właśnie gitara Thomasa buduje unikalny nastrój będący wizytówką i głównym atutem zespołu. Kapela zagrała wiele ze swoich flagowych utworów, (trudno mówić o hitach w przypadku tak niszowej formacji) -- Marching song, Jungle, the Fall of Glorieta Mountain, When That Head Splits, a także znakomity Dig Your Fingers In, do którego zespół nakręcił nastrojowy klip. Ten koncert był dla mnie punktem kulminacyjnym pierwszego dnia i, prawdę mówiąc, ostatecznie - całego festiwalu.
Po EatW kolejnym wykonawcą był Christian Fennesz - zasłużony artysta elektroniczny z Austrii, który bywał w naszym mieście już wielokrotnie, stąd jego występ nie zrobił na mnie tak świeżego wrażenia, lecz trzeba przyznać, że jako liryczno-noise'owy one-man-band jest on niezwykle sprawny i przekonywający. Weteran awangardy elektronicznej doskonale panuje nad swoimi zabawkami - źródłem dźwięków jest gitara jednak szereg urządzeń przekształca je w masywną, wielowarstwową falę energii. Momentami natężenie dźwięku jest tak duże, że możemy mówić o noisie. Muzyka Fennesza przyjemnie bujała wznosząc się i opadając w powolnym rytmie, ale też i nieco usypiała. W konsekwencji nie doczekałem ostatniego występu – postrockowego We Stood Like Kings. Podobno zagrali przyjemnie w co absolutnie wierzę.