Rome to artysta nietuzinkowy, dlatego wcale mnie nie dziwi, że na kameralnym występie w Warszawie (mała sala klubu Progresja, max 100 osób) pojawiło się kilka osobistości, np. Nergal czy John Porter.
Co to jest Rome? Jest to jednoosobowy projekt Jerome Reutera, gościa z Luksemburgu, który od ponad 10 lat nagrywa muzykę z gatunku akustycznego folku i post-industrialnego balladowego nastrojowego grania. Głos Jerome'a i gitara akustyczna - nic więcej nie było potrzebne aby stworzyć wyjątkowy koncertowy klimat. Na płytach pojawiają się perkusja, klawisze i inne instrumenty, tym razem półtoragodzinny set był wyjątkowo ascetyczny i kameralny. Jeśli ktoś nie słyszał o Rome, to warto się zapoznać aby zrozumieć jak dużym talentem (zarówno wokalnym jak i instrumentalnym) dysponuje ten artysta.
Jerome odegrał utwory z właściwie wszystkich płyt, dodatkowo kilka bisów. Trochę żałuję, że dość mało uwagi poświęcił "Nos Chants Perdus", mojej ulubionej płycie z 2010 roku. To co mnie lekko zaskoczyło, to bardzo mały kontakt z publiką. Owszem, koncert był kameralny, a Jerome sprawia wrażenie człowieka skromnego i nieśmiałego, ale łącznie 3 zdania przez cały występ i kilka "thank you" to dość mało. Kolejna rzecz to sprawność z jaką artysta posługuje się gitarą. Może nie jest jakimś wirtuozem gryfu, ale jego prawa ręka i dynamika z jaką potrafi grać robią wrażenie.
Mam nadzieję na rychły powrót Rome do Polski. Tym razem z nowym materiałem (który jest właśnie nagrywany) oraz z jakimś małym zespołem, aby utwory mogłby nabrać jeszcze większej siły, energii i ciężaru, tak jak na płytach studyjnych. Sam koncert może nie był szczególnie porywający i obfitujący w szalone emocje, ale wyszedłem z niego zadowolony. Lubię muzykę Rome i ten występ tylko tą przyjaźń pogłębi.