ArtRock: Opowiedzcie jak zaczęła się historia Pepe Wismeer? Jak długo razem gracie pod tą nazwą i co u licha ona oznacza? Pytam, ponieważ moja znajomość francuskiego jest tak „dobra”, jak niemieckiego u londyńskiego agenta nieruchomości z powieści o transylwańskim hrabim, czyli prawie żadna.
Pepe Wismeer: Poznaliśmy się w 1993 roku, kiedy to zawiązaliśmy kwartet muzyczny o nazwie Kill Socrate (1994-1999) w miejscowości Bordeaux we Francji. Damien śpiewał i grał na gitarach, a Anne-Laure bawiła się klawiszami. Daliśmy parę koncertów, m.in. graliśmy przed Siouxsie & Budgie, gdy promowali autorski album The Creatures, oraz wypuściliśmy naszą pierwszą, raczej nieporadnie zarejestrowaną i zmiksowaną, płytę kompaktową. Po doświadczeniach z Kill Socrate wywiało nas w stronę wschodniej Francji, z dala od przyjaciół. Wtedy, a był to rok 1999, narodził się nasz nowy projekt, duet Pepe Wismeer. Gwoli wyjaśnienia: Wismeer z fonetycznego punktu widzenia jest hołdem dla Jana Vermeera z Delft – osiemnastowiecznego malarza holenderskiego – którego do dziś oboje uwielbiamy. Ponieważ samo Wismeer brzmiałoby nazbyt poważnie jako nazwa zespołu, ze skromności dodaliśmy słowo pepe, co w języku francuskim oznacza „dziadek”, „pradziadek” (pépé), lub też ładną dziewczynę (une pépée), a po włosku „pieprz”. Przy ustalaniu nazwy duetu nie kładliśmy szczególnie mocnego akcentu na jakieś konkretne znaczenie, po prostu chcieliśmy, żeby wywoływała skojarzenia. Z perspektywy czasu nie mamy pewności, czy udało się nam stworzyć odpowiednio sugestywną, budzącą wielorakie skojarzenia nazwę dla naszego projektu, a teraz jest już za późno, by cokolwiek zmieniać, bo przecież Pepe Wismeer to my.
AR: Dla czytelników zinu ArtRock.pl jesteście znani jako melancholicy pełnej krwi. Wasze utwory – „Yellow Guns”, „Tame Squash”, „Reptilize On Us”, „La Maw” czy „Inks Are Locating” – są przykładem na to, jak powinno się udźwiękowić, opisać dźwiękami stan melancholii. Czy zgodzicie się z taką oceną muzyki, jaką sami tworzycie pod szyldem Pepe Wismeer? I czy jesteście świadomi, jaki wpływ emocjonalny ma na podatnych na rzewne nuty słuchaczy Wasza twórczość?
PpW: Nie mamy takich ambicji, by utożsamiać się z kimkolwiek, czy w pełni świadomie ewokować złe duchy melancholii. Aury tajemniczości, jaka powstaje wokół naszych nagrań, nie da się łatwo wytłumaczyć. Grając, pozwalamy dźwiękom swobodnie płynąć z naszego wnętrza, bez kalkulacji, bez namysłu, nie do końca świadomie. Być może wyda Ci się to naiwne, ale muzykę po prostu tworzymy pod wpływem emocji. Nie wymyślamy z premedytacją smutnej muzyki. Prawdą jest natomiast to, iż tak zwana smutna muzyka sprawia, że emocje są odbierane intensywniej niż normalnie. Smutek wszak bywa pokarmem dla duszy artysty.
AR: Poprawcie mnie, jeśli się mylę, lecz wydaje mi się, że większość utworów Pepe Wismeer zaspokaja głód na rzewne nuty miłośników przebrzmiałej nowej fali?
PpW: W kwestii umyślnego zasmucania potencjalnych odbiorców jest w naszym przypadku podobnie, jak z zaspokajaniem potrzeb pewnej określonej subkultury; ani z jedną, ani z drugą nie mamy chyba zbyt wiele wspólnego. Zresztą nigdy nie zamierzaliśmy wpisywać się w jakiś konkretny nurt muzyczny czy schlebiać zamkniętej hermetycznie w swoim świecie grupie ludzi. Nawet nie bardzo potrafimy wskazać taką publiczność, która stałaby za nami murem. Wydając longplay Musi, załączyliśmy do niego listę naszych inspiracji, tj. płyt, jakie wywarły na nas wpływ, gdy jeszcze byliśmy młokosami i słuchaliśmy muzyki z przełomu lat 80. i 90. Głównie były to zespoły nowofalowe. To one wyrabiały nasze gusta muzyczne, formowały psyche. A jeśli niektóre z nich brzmiały koszmarnie surowo i „tanio”, to już inna kwestia. Formacje Joy Division czy The Cure ewidentnie kreowały wrażliwość estetyczną przyszłego składu Pepe Wismeer.
AR: Ponieważ dość trudno zrozumieć zbitki słów, będące znakiem rozpoznawczym PpW, może zechcielibyście uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć, o czym tak naprawdę śpiewacie?
PpW: Jeśli taka akurat jest intencja autora słów piosenek, żeby niosły jakieś znaczenie, wtedy zwykle mówią one o ludzkich słabościach. Większość tytułów płyt odzwierciedla to, o czym teraz mówimy: Skimpily-made in..., Between Sheep and Pigs czy też Un-. W przypadku tego ostatniego użycie w nazwie albumu samego przedrostka, oznaczającego przeczenie, też powinno budzić skojarzenia np. unable czy unfair.
AR: Dotąd prawiłem Wam tylko komplementy, pora zatem na kilka gorzkich słów krytyki. Płyty Between Sheep and Pigs oraz Un- mają, owszem, wielkie momenty, ale nie brakuje też pozbawionych wyraźnego kręgosłupa kompozycji, co rozbija całą, misternie utkaną atmosferę melancholijności w muzyce duetu. Nie budzi mojej wątpliwości kwestia, że na pewno robicie wszystko, co w Waszej mocy, by utrzymać w ryzach całą kompozycję, czasem jednak słychać jeszcze wiele nierówności i zgrzytów, jak ma to miejsce szczególnie w przypadku Between..., ponieważ Un- została już lepiej od swej poprzedniczki wyważona. Stąd moje pytanie: czy rzeczywiście tyle trudności przysparza skomponowanie takich niezwykłych utworów jak „Yellow Guns” czy „Inks Are Locating”? Być może ta niespójność wydawnictw PpW wypływa bezpośrednio z filozofii nagrywania przez Was płyt, która – o czym już zdążyliście wspomnieć – polega na let it flow, czyli pójściu na żywioł?
PpW: Rozmawiając o Un- ze słuchaczami, natrafialiśmy na dużą rozpiętość w ich gustach. Jedni woleli „Akin” i „Sanity Belt”, a drudzy „Below Your Waves” i „Kai Kai”, a jeszcze inni „Yellow Guns” i „Pit of Secret Is Fused”. O gustach się nie dyskutuje. Skoro uważasz, że niektóre nasze utwory są gorsze od innych... to trudno... nie potrafimy odpowiedzieć na twoje pytanie. My sami nie odczuwamy braku spójności na naszych płytach. Dużo nagrywamy. I wybieramy tylko kawałki, które w naszym odczuciu warte są zachowania, wyartykułowania i zamieszczenia na pełnowymiarowym albumie, te, które są naprawdę pełnowartościowymi nagraniami. Oczywiście nie jesteśmy w stanie odgadnąć, co nami kieruje w podejmowaniu ostatecznej decyzji co do wyboru utworów, mających znaleźć się na płycie.
AR: Wykorzystujecie na swoich albumach różne instrumenty-dziwadełka od Glockenspiela do aerozolu, by urozmaicić brzmienie utworów. Jak dobrze pamiętam, aerozolu użyli też Joy Division do wybijania taktu w piosence „She's Lost Control”.
PpW: Zawsze lubiliśmy dźwięki z naszego podwórka, szczególnie takie, które dałoby się oderwać od ich „naturalnego środowiska” i zaakcentować w zupełnie nowym, muzycznym otoczeniu. Damien dużo czytał o musique concrete m.in. w publikacji Pierre'a Scheaffera. Lecz znowu, nieważne jak mądrze brzmią te różne teorie, ponieważ ostatecznie wszystko sprowadza się do kwestii kreowania nastrojów w naszej muzyce. Co do Cindy – imieniem tym ochrzciliśmy nasz wiekowy bojler, wydający zawsze różne dziwne dźwięki – to jest to rodzaj połączenia tego, co familiarne, z tym, co dziwaczne w naszej muzyce: skrzypiące drzwi, śpiew ptaków czy cokolwiek innego, co jest dla nas inspirujące i pasuje do naszej muzycznej bajki.
AR: W ostatnim czasie nagraliście kower utworu Joy Division „New Fades Dawn”. Skąd taki wybór?
PpW: Wywiady zmuszają Cię nieraz do udzielania odpowiedzi na pytania, których nie spodziewasz się usłyszeć. Dlaczego więc Joy Division „New Fades Dawn”? Bo Peter Hook nie znosił tego kawałka (śmiech). Ten numer ma w sobie coś, co oboje uwielbiamy, oraz świetnie nadaje się do ponownego rozpisania na fortepian i głos.
AR: Współpracujecie obecnie z innym artystami?
PpW: Od 2001 roku grywaliśmy m.in. z członkami Zükr [francuska grupa muzyczna z Bordeaux - przyp. red.] oraz innymi muzykami, ale żaden z nich nie jest powszechnie znany. Latem ubiegłego roku podczas jednej takiej sesji nagraniowej, odbywającej się w szczerym polu i trwającej całymi godzinami, doszło do rejestracji materiału pod tajemniczą nazwą „AAS” czy też „ANS”. Również na naszych albumach pojawiają się goście, których nazwiska nikomu jeszcze nic nie powiedzą. Co więcej, w ostatnich dniach skontaktował się z nami polski muzyk, mózg projektu o nazwie Limited Liability Sound, z ofertą nagrania wspólnego krążka. Obecnie szukamy sposobu na wydanie go w fizycznej postaci, to znaczy próbujemy znaleźć wydawcę, który byłby zainteresowany podjąć się tego wyzwania.
AR: Będę trzymał kciuki za pomyślną realizację tegoż projektu, jak również mam nadzieję, że następny album Pepe Wismeer będzie równie melancholijny, co poprzednie dwa i uszczęśliwi miłośników duetu na całym świecie.
PpW: To naprawdę wielka przyjemność słyszeć, jak daleko nasza muzyka dociera i odbija się echem również w Polsce. Od dwóch lat pracujemy nad zupełnie nowym albumem, lecz nie wiemy, kiedy się on ukaże ze względu na głęboki kryzys w świecie wydawniczym. Equation Records, które wypuściło na rynek dwa winylowe wydawnictwa PpW, niestety już nie działa na rynku muzycznym...
AR: Dziękuję za rozmowę i mam nadzieję, że kiedyś zagracie też w Polsce.
PpW: Też mamy taką nadzieję. Jesteśmy naprawdę wzruszeni Twoimi słowami. Przy okazji chcieliśmy Ci oznajmić, że jeden z utworów, jakie pojawią się na naszej nowej płycie, noszący na razie roboczy tytuł „If It Was All”, wypełni ropuszy chór – zwierząt, które darzysz przecież wielką sympatią. Potraktuj to, Tomku, jako takie puszczenie oka w Twoim kierunku.
AR: Ha! Czuję się naprawdę wyróżniony. Jak tylko ukaże się Wasza płyta, oddam się zabawie w odgadywanie ropuszych nawoływań w ich nowym otoczeniu. Oby udało się ją wyprodukować i wydać tak, jak sobie tego życzycie. Tymczasem dziękuję raz jeszcze za udzielenie mi wywiadu i życzę Wam wszystkiego najlepszego.
Rozmawiał Tomasz Ostafiński