Kilka godzin przed ostatnim w tym roku koncertem marillion spotkałem się w garderobie z basistą Pete Trewavasem by porozmawiać o zespole, ludziach z nim związanych i paru ciekawych wydarzeniach z jego historii.
Pete to fantastyczny rozmówca. Po pięciu minutach ma się wrażenie jakbyśmy się znali niemal od kołyski. Trzykrotnie w trakcie tej rozmowy otwierały się drzwi do naszego pomieszczenia, a pojawiające się w nich głowy (m.in. Steve’a Rothery) przypominały Peterowi. że czas już na próbę dźwięku. Ale on ku mojej radości kontynuował naszą pogawędkę. Poddał się dopiero po ponad godzinie stwierdzeniem, że naprawdę teraz musi już iść. Poniżej zapis naszej rozmowy. Paweł VM Korbacz.
Artrock: Witaj Pete. Jak się czujesz po pierwszych dwóch koncertach w Polsce?
Pete: Och świetnie, świetnie. Trochę się obawialiśmy pogody. Wiesz, to zabawne, bo w poprzednim miesiącu byliśmy w Ameryce Pd, gdzie była piękna pogoda, oczywiście było gorąco, choć może nieco pochmurnie. No i zastanawialiśmy się tam, jaka będzie pogoda w Europie, a listopada w Polsce obawialiśmy się szczególnie. No ale publiczność była niesamowita. W Ameryce ludzie są bardziej powściągliwi, bardziej skupieni, żyją momentami, chwilami. Zastanawialiśmy się jak to będzie w Polsce. No i po tych dwóch koncertach znów mogę powiedzieć, że polska publiczność była fantastyczna.
Artrock: No tak szczerze mówiąc dość często słyszymy taką opinię z ust zagranicznych artystów
Pete: Tak. Zawsze gdy tu przyjeżdżamy jest naprawdę świetnie.
Artrock: Podobno przypominamy Szkotów
Pete: Nie wiem, nie wiem…no coś w tym faktycznie jest. Zresztą ogólnie są pewne podobieństwa między Anglikami i Polakami.
Artrock: Jestem Ci winien małe wprowadzenie. Reprezentuję serwis Artrock, koncentrujący się na wykonawcach tworzących muzykę, w którą i Wy jesteście zaangażowani. Naszym czytelnikom nie trzeba tłumaczyć kim jesteście, jaką muzykę wykonujecie, jaką właśnie nagraliście płytę i o czym ona jest. Zamiast więc robić n-ty standardowy wywiad o najnowszym albumie legendarnego marillionu chciałbym raczej porozmawiać o różnych ciekawostkach z Waszej historii. Mam nadzieję, że odpowiada Ci taka formuła.
Pete: Pewnie, że tak :-)
Artrock: Moje pierwsze pytanie związane jest z tym, o czym przed chwilą rozmawialiśmy. Dużo podróżujecie i spotykacie tysiące ludzi, wśród nich ludzi ciekawych, interesujących czy wręcz wyjątkowych.
Pete: O tak, spotykamy wiele wyjątkowych osób. To prawda.
Artrock: Steve H. opowiadał mi kiedyś o Waszym spotkaniu z Neil’em Armstrongiem (zmarłym w tym roku amerykańskim astronautą, pierwszym człowiekiem, który stanął na Księżycu przyp. PK)
Pete: Och tak, to było cudowne. To żywa ikona (niestety już nie żywa przyp. PK). Wiesz, dorastałem w okresie największego boomu podróży kosmicznych. One po prostu opanowały naszą świadomość. To był ten czas, gdy Amerykanie starali się pobić Rosjan, a oni tak naprawdę we wszystkim byli pierwsi choć dysponowali dużo prostszą techniką – wiadomo amerykanie chcieli wszystko dopiąć na ostatni guzik.
Artrock: My znamy tę historię właśnie z tej drugiej strony
Pete: Amerykanie zainwestowali w program kosmiczny przeogromne pieniądze, na rozwój technologii, sprzętu itp. i czasem trochę tracili z oczu cel podstawowy. No ale w końcu to oni wylądowali na Księżycu, zatem Neil to prawdziwa wielka ikona z mojego dzieciństwa. To był wielki zaszczyt móc go spotkać. Generalnie mam to szczęście, że zdarza mi się spotykać ludzi, których uważałem w dzieciństwie za swoich bohaterów. Spotkałem paru bardzo znanych aktorów, spotkałem Paul’a McCartney’a. Wiesz, dorastając w Anglii w latach 60-tych po prostu nie dało się trzymać z daleka od zjawiska beatlemanii. Byli gigantycznymi gwiazdami. Zatem możliwość porozmawiania z Paul’em McCaetney’em to był naprawdę ogromny zaszczyt. Spotkałem też Mike’a Rutherforda (basistę i gitarzystę Genesis przyp. PK). W sumie to spotkałem się z Genesis ze trzy razy. Pracowałem ze Steve Hackettem (gitarzystą Genesis w latach 1971-77 przyp. PK). Oooo to jest przeuroczy facet. Ponieważ jestem wielkim fanem Mike Rutherforda i od zawsze podziwiam go jako basistę i gitarzystę, byłem zawsze zbyt spięty by się przedstawić. A w tym roku podczas jakiejś ceremonii rozdania nagród zawołano mnie na zasadzie „choć powiedzieć cześć Mike’owi Rutherfordowi” No i wreszcie mogłem się przedstawić. Dla mnie było to naprawdę COŚ. Zawsze gdy na niego wcześniej wpadałem byłem zbyt zestresowany, by powiedzieć mu cześć.
Artrock: A znasz zespół The Musical Box (jeden z najlepszych tribute bandów Genesis przyp. PK)
Pete: O tak, tak. Oh oni są fantastyczni. Robią naprawdę świetną robotę. Pewnie dlatego Genesis dali im oficjalną zgodę na odtwarzanie ich koncertów.
Reasumując, tak jestem tym szczęściarzem, wszyscy w zespole jesteśmy, że zrobiłem niezłą karierę, mogę jeździć po świecie, poznawać ciekawe miejsca i fantastycznych ludzi.
Artrock: Nie ma z nami Steve’a H, więc to dobra okazja, by zadać Ci pytanie dotyczące jego pojawienia się w zespole. Moim zdaniem to chyba najbardziej udane „zastępstwo” w historii muzyki rockowej.
Pete: Hmm, tak, myślę, że masz rację. Właśnie wczoraj ktoś mnie pytał jakie widzę pozytywy z jego obecności w zespole. Odpowiedziałem, że to, że to, że gramy razem od 22 lat w niezmienionym składzie to najbardziej pozytywna rzecz, jaka mogła się nam zdarzyć.
Artrock: Ale pamiętam jaki byłem zaszokowany, gdy Fish odszedł i jak bardzo hmm zaszokowany, gdy zaprezentowaliście nam Steve’a. Był taki inny.
Pete: Taaak. Ale tak naprawdę to się tak tylko wydawało, że jest taki inny. Myślę, że ludzie postrzegali go w tym pierwszym okresie jako kogoś z kręgu muzyki POP, komercji. Ale tak naprawdę ten osąd nie mógł być bardziej odległy od prawdy. W sumie to EMI miało taką wizję, by stworzyć z nas taki drugi Mike&The Mechanics czyli zespół bardziej POP.
Artrock: Ale powiedz mi jak to było, gdy zaczynaliście swoje poszukiwania. Czy mieliście jakieś sprecyzowane wymagania, jakąś listę cech, które taki kandydat musiał posiadać, czy też raczej bardziej szukaliście w ciemno kogoś interesującego, ale innego niż Fish
Pete: Tak, dokładnie tak było. Nie mieliśmy dokładnie określonych wymagań ani założeń. W sumie to raczej bardziej wiedzieliśmy kogo nie chcemy, niż kogo chcemy.
Artrock: Ha!!!, zerknij do moich notatek, dokładnie tak miało brzmieć moje pytanie. Użyłeś dokładnie tego zdania, które sobie zapisałem :-)
Pete: No tak, dokładnie. Wiesz…wszyscy jesteśmy twórczymi ludźmi. No i to czego chcieliśmy to znów mieć wśród nas kogoś twórczego, kreatywnego, kto stałby się częścią tego, czymkolwiek stanie się nasz zespół. Byliśmy zdecydowanie bardziej zainteresowani przyszłością, być może i odległą od tego co robiliśmy wcześniej (choć może wcale nie aż tak bardzo odległą). Zdecydowanie nie chcieliśmy się powtarzać. To było podstawowe założenie. Większość z osób, które przesłuchaliśmy… no wiesz główny problem, gdy szukasz wokalisty w fazie powiedzmy drugiego etapu kariery jest to, że wszyscy dobrzy wokaliści są już zajęci w innych zespołach. Bardzo trudno znaleźć dobrego wokalistę, większość dobrych po prostu jest poza zasięgiem. Wiesz…to było naprawdę bardzo trudne. To trochę tak jak szukać żony – większość fajnych dziewczyn jest już zajęta, gdy zabierasz się za poszukiwania zbyt późno. Nie chcieliśmy kogoś dużo młodszego od nas, no i zależało nam, by miał jakieś doświadczenie, bo wiesz, ostatecznie miał założyć naprawdę duuuuuże buty. EMI umówiło nam ze 3-4 osoby, ale ostatecznie dostaliśmy taśmy z Rondoru (wydawcy Steve’a) i było to coś mniej więcej zgodnego z naszymi oczekiwaniami. Jest taka zabawna historia związana z Europeans (zespołu, do którego wcześniej należał Steve Hogarth przyp. PK). Europeans ciszył się naprawdę niezłą reputacją w branży muzycznej i my ich znaliśmy.
Artrock: No… widziałem nawet taki materiał video, gdzie Fish trzyma w rękach album Europeans Vocabulary
Pete: Tak, dokładnie tak. A mój najlepszy przyjaciel Robin Boult (od lat członek zespołu Fisha przyp. PK) znał Steve’a. A Steve znał Darryl’a Way’a z eeeeee…..
Artrock: Curved Air
Pete: Tak, Curved Air. No a przecież Ian był w zespole Darryl Way’s Wolf – drugim zespole Darryla. Więc wypytywaliśmy ich wszystkich o Steve’a jaki on jest, co mogą nam o nim powiedzieć. I wszyscy mówili to samo: byłby dla was idealny!!! Steve jest taki… no wiesz to prawdziwy „muzol” świetny wokalista o absolutnie fantastycznym głosie. Muszę przyznać, że nie znam nikogo, NIKOGO, kto miałby tak świetny głos i tak odporny na trudy długich tras. On może śpiewać bez końca, a jego głos to wytrzymuje.
Artrock: A przecież Steve to nie tylko wokalista ale i świetny klawiszowiec
Pete: O tak, tak.. od zawsze.
Artrock: No to dlaczego nie nagrywacie utworów instrumentalnych. Musieliśmy czekać aż 20 lat na Liquidity (utwór instrumentalny z albumu Essence – pierwszy i jak dotąd jedyny instrumentalny utwór na studyjnej płycie zespołu – przyp. PK)
Pete: No wiem, wiem. No ale my jakoś bardziej jesteśmy zainteresowani pisaniem piosenek. Powiem tak: jakiekolwiek powody sprawiają, że człowiek trafia do branży muzycznej, czy to pasja do gry na klasycznych instrumentach, czy po prostu miłość do muzyki to zawsze ma to jakiś związek z muzyką popularną (być może w kręgach jazzowych tak nie jest). Prawda jest taka, że chyba każdy, kto pisze piosenki jest pod jakąś presją napisania idealnej piosenki POP. Takim The Beach Boys czy The Beatles szło to w naturalny sposób, ale większość ma jakąś taką presję, by napisać super przebój. Bardzo łatwo napisać kiepską piosenkę POP, ale napisać dobrą… o to bardzo trudne.
Artrock: Ale Wy macie jedną naprawdę dobrą piosenkę POP i nigdy nie zrozumiem, dlaczego nie odniosła ona wielkiego sukcesu. Myślę oczywiście o No One Can.
Pete: Ach No One Can. Była tak blisko, by odnieść sukces. Eeeech. Ta historia ma pewne drugie dno, o którym pewnie nie powinienem mówić, bo byłoby to nie fair wobec EMI. Generalnie było tak, że w EMI uznano, że ta piosenka naprawdę ma potencjał i że sprzeda się sama. No i nie zrobili NIC by ją promować. I popłynęła z list przebojów. Pamiętam, że mieliśmy takie spotkanie na tydzień przed notowaniami. Mówili nam wtedy, że jest super, świetnie, że to rewelacyjny kawałek, i…że sobie poradzi bez dodatkowych kosztów na promocję i specjalnych zabiegów marketingowych. A my do nich: „chyba sobie żartujecie!!!?, pewnie, że potrzebuje promocji!!!” A oni gadali tylko w stylu, spoko, spoko, poradzi sobie, da sobie radę. Podbije listy. No i wiadomo jak było. Oto jaką moc mają wytwórnie płytowe. Naprawdę dużo mogą… jeśli chcą :-(.
Artrock: A skoro rozmawiamy o piosenkach, jestem ciekaw, czy Wiesz ile ich macie. Liczyłeś kiedyś?
Pete: Ile mamy piosenek? Nie mam zielonego pojęcia.
Artrock: A ja je policzyłem.
Pete: No i…ile, ile?
Artrock: 198
Pete: 198? Tylko 198 (śmiech) Eeee to chyba parę gdzieś zgubiłeś (śmiech) Coś ci powiem: na konwencjach co dwa lata robimy takie różne quizy. No i jednym z pytań było ile jest wersji live Easter wydanych na dostępnych do zakupu nośnikach. No i był wielki problem z prawidłową odpowiedzią, bo jest tyle różnych płyt koncertowych, DVD itd. że naprawdę trudno to zliczyć.
Artrock: No tak, ale moje pytanie jest takie: zdaje się, jakby niektóre wasze utwory były już martwe, pochowane na wieki, wieków. Czy naprawdę zdecydowaliście, że nigdy już nie zobaczymy Was wykonujących np. Forgotten Sons, Fugazi, The Web, Assassing?
Pete: Tak, raczej jest tak jak mówisz…są martwe. Pewnie ich już nie zagramy. To nie są utwory, w których Steve czuje się komfortowo. No a żeby być już tak do końca szczerym to powiem tak, że są to utwory napisane naprawdę bardzo dawno temu i jest w nich sporo naiwności. Ta naiwność była naprawdę fajna… wtedy. Ale wtedy.
Artrock: Czy zatem macie w swym dorobku takie utwory, których się wstydzicie.
Pete: Oj tak…pewnie, że tak.
Artrock: Pamiętam, że gdy Steve zapowiadał Hooks In You na konwencji w Port Zelande nie ukrywał, że nie jesteście dumni z tego kawałka.
Pete: Żeby było zabawniej, to akurat Hooks In You nie jest wcale takie złe. Ostatnio graliśmy to nawet na trasie z Deep Purple. To świetny koncertowy kawałek. No ale tak już jest, że są takie utwory, które tkwią w czasach, w których były tworzone i nagrywane. Niektóre dźwięczą latami 80-tymi, inne 90-tymi, a są i takie (przypuszczam, że chodzi o Grendel – PK) które pachną nawet latami 70-tymi.
Artrock: Ale są takie wydarzenia specjalne, takie okazje jak konwencje.
Pete: No tak, konwencje to dobra okazja do pogrania rzadkich rzeczy.
Artrock: No właśnie, ostatnio zagraliście nawet Jigsaw!!!
Pete: Zagraliśmy fragment Jigsaw. Konwencja to dobra okazja do przemieszania w koszyku i sięgnięcia do rzadziej granych kawałków. Cieszymy się nimi i wiemy, że fani też się wtedy bardzo cieszą. Ale to jest trochę tak, że jak się jedzie na trasę, to jest się trochę przywiązanym do pewnych faktur, sampli i dźwięków. Wybiera się utwory pasujące do promowanego albumu. Kiedy robiliśmy set listy na obecną trasę to wiedzieliśmy, że ten album ma kilka naprawdę mocnych piosenek. Staraliśmy się więc dobrać utwory o naprawdę silnej tożsamości, bardzo charakterystyczne i oczywiście pasujące do nowej płyty. A płyta jest całkiem nieźle odbierana przez fanów.
Artrock: Ale finałowa partia z The Web zabiłaby wszystkich na sali!
Pete: Wiem, wiem
Artrock: No dobrze. Nie miałem okazji by zadać to pytanie w odpowiednim czasie, więc chciałbym je zadać teraz. Czym było dla Was wykonanie Market Square Heroes na Market Square w Aylesbury mając znów za wokalistę Fish’a? (28.08.2007r. po 19 latach Fish i marillion zagrali znów razem – przyp. PK)
Pete: Ha!!! to było zabawne.
Artrock: Chciałbym poznać jak najwięcej okoliczności z tym związanych. Dla fanów była to wielka niespodzianka, ale Wy musieliście to przecież jakoś planować
Pete: Wcale tego nie planowaliśmy. Wcale. To było tak, że… no może jestem trochę naiwny w swoim myśleniu, ale po prostu Fish miał zagrać w moim rodzinnym mieście. Od lat Fish jest moim naprawdę dobrym kumplem. Spędziliśmy razem naprawdę super chwile gdy był w zespole. Potem się rozeszliśmy, ale mamy dobry kontakt. To naprawdę super gość. Czas zrobił swoje. No i choć niekoniecznie musimy razem pracować to przecież… no wiesz… sytuacja była taka, że miał zagrać w Aylesbury, no i zapytał mnie czy wpadnę popatrzeć. Powiedziałem, że pewnie, że będę. Ja nie jestem z tych co to, specjalnie znikną z miasta byle tylko tam nie pójść. A potem zapytał: „a może byście tak wpadli i zagrali ze mną jakiś kawałek? Nic ciężkiego. Jakieś Market Square Heroes albo cos w tym stylu”. Pomyśleliśmy sobie, a właściwie czemu nie, pewnie, że zagramy. Oczywiście powinienem wiedzieć, że Fish jak to Fish musi to trochę zmanipulować, postarać się o gościa z kamerą, uruchomić wtyki w BBC News, a zresztą i tak stało się to hitem na You Tube. (http://www.youtube.com/watch?v=ffsQ0WzmXPE). Było to wszystko nieco frustrujące dla Steve’a Hogartha, co zresztą potrafię zrozumieć, ale wiesz…stary kumpel zapytał czy nie zagrałbym z nim w moim mieście. No przecież to byłoby chore, gdybym powiedział NIE.
Było śmiesznie, bo powiedział nam: „poczekajcie za sceną a ja Was zapowiem” Powiedzieliśmy, że ok. i czekamy, a on zaczął tą swoją długą gadkę o zespole, o wyjątkowych gościach, bla, bla bla. A Mark (Kelly) mówi: „Boże…już zapomniałem, że on tyle gada”. Zapomnieliśmy, autentycznie zapomnieliśmy, że on zawsze między utworami robił takie długie przemowy, że nieraz już przygryzaliśmy zęby, żeby wreszcie skończył :-). W każdym razie było to dla nas coś bardzo fajnego i ważnego.
Artrock: Jakieś próby?
Pete: Nie, nie, żadnych prób. Eeee są takie kawałki, które nie wymagają prób. Mamy je tak głęboko zakodowane w głowach. A zresztą to bardzo prosty kawałek.
Artrock: Zupełnie zresztą inny niż w oryginale
Pete: Tak, pewnie tak. Ale wiesz, to była naprawdę dobra zabawa. Miałem nadzieję, że rozwieje wszelkie wątpliwości co do naszej potencjalnej wspólnej aktywności, a przy okazji daliśmy nieco satysfakcji wszystkim tym, którzy od tak dawna tak strasznie chcieli znów zobaczyć nas razem. I fajnie, że ludzie zobaczyli nas wspólnie na scenie.
Artrock: No niewątpliwie było to dla nas ważne – zobaczyć Was jako kumpli.
Pete: Tak, myślę, że to mogło być ważne. Nie ma już między nami żadnych napięć, dawno już odłożyliśmy na bok wszelkie spory. Nie ma już nic, co mogłoby wywoływać konflikty między nami. To co jest między nami to m/in sporo wspólnego materiału, bo przecież pojawiają się wznowienia starych płyt, wydajemy dawne materiały koncertowe. To jest trochę tak jak z małżeństwem po rozwodzie. Zostają dzieci, o które trzeba się troszczyć. Więc pracujemy wspólnie razem z wytwórnią płytową nad nowymi sposobami promocji. Np. EMI pojawia się z pomysłem wydania jakichś staroci robionych z Fishem. Każdej wytwórni zależy na reedycjach, bo to relatywnie tanim kosztem przynosi niezłe profity. Dobrze zatem być ze sobą w stałym kontakcie i rozmawiać.
Artrock: No to kolejne pytanie dotyczące zamierzchłej przeszłości. Kiedy dołączyłeś do zespołu używałeś pseudonimu Peter True. Pamiętasz powody, dla których z tego zrezygnowałeś?
Pete: Dojrzałem po prostu (śmiech). No a okoliczności były takie: byłem w jednym z takich zespołów POP. Nazywaliśmy się The Metros. Pojechałem z nimi do Stanów, a jednym z aspektów tego wyjazdu było to, że nagraliśmy tam EP. Ja byłem odpowiedzialny za produkcję tych nagrań co jest o tyle przykre, że to bardzo kiepska i naiwna produkcja. Ale wtedy byłem najbardziej doświadczony w pracy w studio. Ciekawe, bo dwóch z członków tego zespołu jest dziś naprawdę uznanymi muzykami: Tony Duke, to wokalista country, nagrywa płyty w Nashville, a Frank Walsh ma swój całkiem popularny w Anglii zespół. W każdym razie chodziło o to, by przedstawić nas amerykańskiej publiczności jako młodych wykonawców POP. Wszyscy poza mną mieli w zespole krótkie nazwiska (Tony Duke, Gary Duke i Frank Walsh przyp. PK) więc chciałem swoje skrócić. Moje nazwisko jest kornwalijskie. Pierwszą część wymawia się jak True, a nie jak Tree lub Trev jak można by sądzić. Więc zamiast wymawiać tę pierwszą część po kornwalijsku zacząłem po prostu używać słowa True (w znaczeniu prawda/fałsz) No i brzmiało to nieźle i dobrze pasowało do tego, czym miał być ten zespół. No a potem dołączyłem do marillion, a to był porządny, poważny, solidny zespół rockowy, progresywny. Zupełnie inny styl, inne podejście, inny sposób myślenia i postrzegania siebie. Pomyślałem sobie, że to moje pseudo już tu nie pasuje. Jest zbyt „pstrokate”, POPowe. I wróciłem do swojego prawdziwego nazwiska, bo przecież to bardzo dobre nazwisko ;-). W dawnych szkolnych czasach okropnie było mieć takie nazwisko, którego nikt nie potrafił prawidłowo wymówić, ale w późniejszych czasach odkryłem, że posiadanie takiego nietypowego nazwiska jest bardzo korzystne, bo ludzie bardziej się nad nim koncentrują i bardziej zwracają na nie uwagę.
Artrock: No coż, Fish miał chyba większy problem ze swoim nazwiskiem w szkolnych czasach (Derek Dick – w szkole często przezywany Broken Dick – zainteresowanych odsyłam do słownika PK)
Pete: Ha, ha.. tak wiem, wiem
Artrock: Następne pytanie. Jesteś najbardziej aktywnym członkiem marillion w działalności poza zespołem.
Pete: Tak, na to wygląda. Po prostu dobrze potrafię zarządzać swoim czasem. No cóż, jestem kreatywny (zresztą wszyscy jesteśmy). To takie naturalne, że stale chcę tworzyć, stale więc szukam sobie nowych wyzwań i nowych form kreatywności. Obecnie pracuję nad muzyką dla Transatlantica, bo w przyszłym roku będziemy nagrywać nową płytę. Na koniec tej trasy, a kończy się ona dzisiaj (29.11.2012r.) plany są takie, że jutro (piątek) lecę do domu i mam wolny weekend, w poniedziałek mam spotkanie w sprawie marillion weekend 2013, a we wtorek lecę do Stanów nagrywać dla Edison’s Children. Jednocześnie robiąc te dwie rzeczy pracuję z moim przyjacielem Robinem Boultem nad kolejną akustyczną EP’ką. Mam zatem teraz 3 rzeczy na tapecie.
Artrock: To z Ciebie taki pracoholik jak Phil Collins
Pete: No coś w tym stylu :-). Wiesz pracując na komputerze (a większość robię teraz na komputerze) łatwo jest to wszystko sobie podzielić i uporządkować. Nagrywam używając programu VST (Virtual Studio Technology firmy Steinberg przyp. PK). Każdy osobny projekt mam w osobnym folderze na odrębnym dysku. Łatwo nad tym zapanować.
Artrock: Człowiek instytucja co?
Pete: Taaaaa. Potrafię trzymać różne sprawy w odrębnych pudełkach i kiedy mam trochę czasu i czuję się czymś zainspirowany sięgam do któregoś z tych pudełek i pracuję nad danym projektem.
Artrock: Znaczy się o emeryturze jeszcze nie myślisz? ;-)
Pete: Nie, nie… nie ma takiej opcji. Nie wiem, czy ja się w ogóle nadaję na emeryta. Lubię wakacje, cieszę się, gdy mogę 2-3 razy w roku wyjechać na wakacje, i gdy tylko mam parę tygodni wolnego np. jak przed tą trasą gdy byliśmy w Ameryce Pd zamiast wracać do Anglii poleciałem z żoną do Antigo – na tydzień na Karaiby (ależ tam było pięknie i fajnie). Ale po tygodniu już mnie nosiło i chciałem wracać na trasę. Już miałem dość tego odpoczywania. Żeby nie było: nie miałem dość mojej żony, tylko tego odpoczywania. Wolny czas jest fajny, ale pod warunkiem, że trwa tylko parę dni.
Artrock: No to kolejne pytanie. Rozpoczynając projekt Less is more zdecydowaliście się wykorzystać nietypowe dla siebie instrumenty...
Pete: O tak, to było bardzo fajne.
Artrock: …a nie myśleliście o tym, by takie nietypowe instrumenty wykorzystywać na Waszych „normalnych” płytach?
Pete: Pewnie, że myśleliśmy. Nawet już coś tam próbowaliśmy w tej materii zrobić. A cała sprawa z albumem akustycznym była taka, że naprawdę chcieliśmy, żeby był, hmmm, żeby był hmmmmmm….
Artrock: Inny!
Pete: Inny!!! Bardziej niż robienie jakichś okrojonych, domowych wersji naszych piosenek, chcieliśmy zabrzmieć inaczej. Chcieliśmy zupełnie inaczej opracować nasze utwory. Mike (Hunter – wieloletni nadworny producent zespołu przyp. PK) stwierdził, że aby to wszystko miało sens to trzeba to nagrać naprawdę akustycznie. Więc jak chcieliśmy mieć brzmienie Tanso (koreański flet bambusowy przyp. PK) to trzeba było nauczyć się grać na Tanso. Jak miały być dzwonki (glockenspiel) to trzeba było opanować grę na dzwonkach. Musieliśmy uczyć się gry na każdym z instrumentów, które chcieliśmy wykorzystać na płycie, bo tyko tak mogliśmy uzyskać efekt, na którym nam zależało. Tak bardzo dużo zależy wtedy od wykonania i od samego instrumentu, bo przecież słychać np. pedały pianina. Mieliśmy też taki instrument mojego dziadka, który nazywa się eeeee (oż cholera jak to się nazywa) fisharmonia czy jakoś tak. W każdym razie zamiast młotków uderzających w struny są takie stroiki przelotowe. Ten instrument pochodzi z roku 1918 i mam go do dziś. Cześć z klawiszy nie działa prawidłowo, brzmią dziwnie lub po prostu źle, ale jest w tym jakaś moc, jakaś taka….
Artrock: Dusza?
Pete: Dusza! Gdy się robi takie nagranie, gdy się patrzy jak pracują ręce na tych instrumentach to łapie się jakiś głębszy sens takiego nagrywania, sens muzykowania. Dobrze, że to zrobiliśmy. I była to naprawdę niezła szkoła dyscypliny. Nauczyłem się gry na kolejnym instrumencie, ale gdy trzeba było grać na żywo, trzeba było uwzględnić dodatkową ilość rozstawionych dookoła mikrofonów, które miały nagłośnić nasze instrumenty. Więc trzeba było nauczyć się siedzieć cicho, nie wykonywać gwałtownych ruchów (Pete zaczyna szeptać) delikatnie podnosić i odkładać instrumenty. Ale super było to zrobić. Rewelacyjne doświadczenie. To było trochę tak jakbyśmy grali w orkiestrze. Zresztą jako dzieciak grałem w orkiestrze szkolnej.
Artrock: A na poprzedniej płycie dmuchnąłeś w klarnet ;-)
Pete: Tak, tak.
Artrock: Wyczytałem gdzieś, że Ian Mosley gra na skrzypcach. Czy to prawda?
Pete: Ian to „czarny koń”. Nie mam pojęcia co on tak naprawdę potrafi, ale wiem na 100%, że aby zaliczyć to konserwatorium, które on kończył to obok perkusji trzeba zaliczyć jeszcze grę na co najmniej dwóch innych instrumentach. Ale też jest się wtedy niewiarygodnie dobrym muzykiem. Zdecydowanie Ian jest kimś znacznie, znacznie większym niż tylko perkusistą. Ale Ian wszystkie swoje karty trzyma bardzo blisko piersi (nie odkrywa kart). Podejrzewam, że jest całkiem dobrym pianistą, ale przy nas nigdy nie zagrał na klawiszach. Zakładam się, że stać go na to, by zrobić kawał dobrej muzyki, ale jakoś nigdy tego nie zrobił.
Artrock: A skoro jesteśmy przy perkusiście chciałem Cię zapytać, czy pamiętasz okoliczności związane z usunięciem z zespołu Micka Pointera (założyciela i pierwszego perkusisty marillion przyp. PK)? Jeszcze w grudniu ‘82 Fish przedstawiając go użył określenia ‘niezastąpiony”, a cztery miesiące później już go nie było.
Pete: Ooo tak. Pamiętam.
Artrock: Czy powody jego zwolnienia były bardziej muzyczne, czy osobiste?
Pete: Hmmm. Nie powinienem tego komentować po tych wszystkich latach. Myślę, że hmmm. To był taki czas, gdy wszyscy czuliśmy, że zespół bardzo rozwija się muzycznie i technicznie. Obawialiśmy się, że Mick może nas ograniczać w tym rozwoju. Zawsze był problem z sekcją rytmiczną w marillion. To zresztą jeden z powodów, dla których ja się w nim znalazłem. Zaproszono mnie gdy w zespole był jeszcze poprzedni basista Diz (Robert) Minnitt. Nie mogli wtedy zdobyć kontraktu z wytwórnią płytową. Fish, jak to Fish nie mógł tak po prostu przyjąć do wiadomości odmowy. Przeprowadził gruntowne śledztwo, dokopał się i przepytał odpowiednich ludzi i ustalił, że EMI chodziło o sekcję rytmiczną. W tamtym czasie uznano, że trzeba wymienić basistę. Po nagraniu pierwszej EP’ki i pierwszego albumu było takie odczucie, EMI dawała do zrozumienia, że nadal mamy jeszcze pewne kwestie do załatwienia. Oczywiście zrobiła się z tego cała afera niezależnie od tego, czy decyzja o usunięciu Micka była słuszna, czy nie (ja myślę, że była konieczna). No ale ostatecznie Mick utworzył z Clive’m Nolan’em Arenę i idzie im świetnie. Świat jest wystarczająco duży, a branża muzyczna wystarczająco pojemna, by mogła w niej działać i Arena i marillion i Fish i inni.
Artrock: Ale sama decyzja o usunięcia Micka do łatwych nie należała?
Pete: Oj tak, to było naprawdę bardzo trudne.
Artrock: A czy Ty byłeś uwikłany w tę decydującą rozmowę.
Pete: Ja na szczęście byłem nowy w zespole i nie musiałem uczestniczyć w tym tak bardzo jak niektórzy inni członkowie zespołu. To był taki czas. Była pewna rywalizacja między Mickiem a Fishem, bo to przecież Mick stworzył marillion. Steve Rothery dołączył do zespołu Micka. Mick i Steve tworzyli rdzeń zespołu, do którego dołączył Mark… no a wcześniej oczywiście Fish i Diz. Potem dołączyłem ja. No a Fish błyskawicznie stawał się bardzo rozpoznawalnym frontmanem. Pisał świetne teksty. Naprawdę fantastyczne teksty, bardzo, bardzo dobre teksty. Był lepszym tekściarzem niż muzykiem, ale miał takie ciekawe podejście do śpiewu. Na pierwszych albumach śpiew Fisha jest naprawdę bardzo dobry. Świetnie to słychać na starych nagraniach koncertowych. Miał wtedy świetny głos. Szkoda, że później go stracił. Kiedy jesteś muzykiem masz szczęście, że nie grozi Ci tak bardzo ryzyko utraty zdolności grania (całkiem wykluczyć się tego nie da, ale ryzyko jest mniejsze niż u wokalistów).
No cóż, takie rzeczy się zdarzają, ludzie odchodzą z zespołów z różnych powodów. Ja niezmiennie życzę Mickowi wszystkiego najlepszego i nie mam w związku z jego osobą żadnych negatywnych skojarzeń. Mick miał takie angielskie podejście do gry na perkusji. Może nie tak dosłownie, ale nawet jeśli muzycznie coś czasem było nie tak, to (co szczególnie słychać w Garden Party) w grze Micka był taki specyficzny feeling, świetne wyczucie. Singiel Garden Party z partiami Micka brzmi naprawdę wyjątkowo. To co było dziwne z Mickiem, to to, że czasami bardzo się denerwował. Przy jakichś większych okazjach wydawał się jakiś zblokowany, spięty. W każdym razie pamiętam parę nagrań jeszcze sprzed mojego członkowstwa w zespole robionych dla Radio One na których gra Micka jest naprawdę OK. Czasem był jakby zbyt stremowany, albo zbyt nieskoncentrowany. Wszyscy byliśmy młodzi. Nasza krzywa edukacji pięła się ostro w górę, zespół robił się znacznie większy niż mogliśmy się spodziewać w niewiarygodnie szybkim tempie. Dla wszystkich było to spore wyzwanie. Pamiętam, że kiedy dołączył Ian miałem taką obsesję, że teraz to mnie wywalą. Bo Ian to absolutnie doskonały perkusista i musiałem się bardzo napracować, aby mu dorównać. Wydawało mi się, że teraz wszystkie oczy zwrócone są w moją stronę i wszyscy uważają, że najwyższa pora, by znów wymienić basistę. W każdym razie od tego momentu zacząłem uważać siebie za całkiem niezłego basistę. No i chyba taki zły nie byłem, Ale też nigdy nie przestałem się uczyć. Nadal się uczę. W tym zawodzie nigdy nie można przestać się uczyć, a w każdym razie nie powinno się przestawać. Moment, w którym uznasz, że umiesz już wszystko, to moment, w którym powinieneś dać już sobie spokój. Zawsze jest coś do nauczenia się, do zrobienia czegoś nowego. Nawet teraz całkiem niedawno gdy robiliśmy Whirlwind z Transatlanticiem i przygotowywaliśmy się do koncertów, które miały trwać 3 godziny (mieliśmy grać całą płytę) było kilka takich momentów, które podczas nagrywania robiłem w kilku podejściach na raty, bo takie to było trudne do zagrania. No i uświadomiłem sobie, że na koncertach trzeba to będzie jednak jakoś zagrać. W sumie wolałbym, gdybyśmy grali Whirlwind w 2-3 częściach, ale Mike (Portroy) bardzo chciał grać całość. Musieliśmy więc zrobić dodatkowe próby i po raz pierwszy spędziłem aż miesiąc przygotowując się do tej trasy. I po raz pierwszy tak do końca nie opanowałem materiału. To była niezła szkoła. Jezu, dużo łatwiej gra się rzeczy, gdy spędza się dużo czasu na ich opracowanie. Oczywiście wiadomo, że muzycy klasyczni ćwiczą po 8 godzin dziennie, ale dla mnie to trochę niedorzeczne. Nie wydaje mi się by muzycy rockowi aż tyle ćwiczyli. No może 2-3 gitarzystów tak robi. Na pewno John Petrucci zawsze ma ze sobą gitarę i ćwiczy na okrągło. Gary Moore też ciągle ćwiczył całymi dniami. Może jeszcze paru innych. Ale większość muzyków rockowych tak nie ćwiczy. Trochę sobie pogramy, wypijemy drinka i pójdziemy się trochę zabawić. Taki jest Rock’n Roll.
Artrock: No to pytanie z tym związane, a jednocześnie jedyne dotyczące Sounds That Can’t Be Made. Czy trudno jest stworzyć album nr 17 i nie powtarzać się.
Pete: Oj tak, to było naprawdę bardzo trudne. Myślę, że było bardzo trudno. Niepowtarzanie się było tym razem bardzo ciężkie do osiągnięcia. Staraliśmy się inspirować innymi rzeczami. Bardzo łatwo stworzyć nowy materiał, który jest szmirowaty, ale zrobienie czegoś, co jest naprawdę dobre to ciężka robota. Zajęło nam to sporo czasu i mieliśmy parę kryzysów. Kilka razy zastanawiałem się, czy przypadkiem nie zdecydujemy się by jednak przerwać nagrania, przestać nagrywać i skoncentrować się na koncertowaniu. Bo to była naprawdę bardzo ciężka praca. Wydawała się nam bardzo trudna. No i wiesz, będąc ze sobą 22 lata łatwo komuś czasem nacisnąć na odcisk, powiedzieć coś nie do końca ok., albo sprowokować takie myślenie, że to jednak mocno frustrujące być ciągle w tym samym zespole, z tymi samymi ludźmi, pracować ciągle na podobnych zasadach. Czasem po prostu naprawdę trzeba trochę od siebie odpocząć. Chryste ileż można nagrać płyt, zrobić tras koncertowych. Byliśmy w takim cyklu od ładnych paru płyt. Album, trasa, album trasa. Musieliśmy odpocząć. Zresztą właśnie dlatego zabraliśmy się za Less is more. Wiedzieliśmy, że potrzebujemy przerwy. No ale ostatecznie zdecydowaliśmy, że wracamy do pracy i nagramy to, co miało się stać albumem Sounds That Cant Be Made. Tytuł płyty tak naprawdę jest bardzo istotny, bo naprawdę bardzo się naszarpaliśmy z tym materiałem. Musieliśmy się trochę zrelaksować, zająć czymś innym. Mieliśmy więc trasę z Deep Purple. Potem wróciliśmy do studia i rozpoczęliśmy jamować. Znów przerwaliśmy i robiliśmy marillion weekend. Potem była trasa z zespołem Saaga i dopiero potem znów wróciliśmy do studia i zabraliśmy się za płytę. Było dziwnie, bo zabierając się za nową płytę musieliśmy tak naprawdę unikać pewnych muzycznych pomysłów. Musieliśmy nauczyć się cieszyć z innych wspólnych fragmentów. Trzeba było opanować sztukę wyłapywania i doceniania innych szczególnie ciekawych momentów. Umieć powiedzieć sobie, że to czy tamto stanowi dobry materiał wyjściowy do niezłej piosenki albo do fragmentu jakiegoś dłuższego utworu. Mamy Mike’a (Huntera) niesamowitego gościa, producenta, świetnego kumpla, wielką muzyczną osobowość. Jego obycie w świecie muzycznym, wiedza i muzykalność są fantastyczne. Jest kimś komu możemy zaufać, komu powierzamy nasz materiał do przesłuchania. A on nieraz wyłapie coś, co nas samych nie zainspirowało. Bo to jest tak, że my gramy przez kilka tygodni i zbieramy materiał do porównań, do odrzutu, coś tam na refren, coś na zwrotkę, jakieś mocne momenty Bóg jeden wie do czego się nadające. Mike słucha tego wszystkiego, kataloguje, opisuje, wrzuca na tablicę, a potem na spokojnie dopasowuje i wraca ze słowami w stylu: co Wy na to, by to zestawić z tym, weźcie ten fragment i połączcie z tym momentem, to czy tamto brzmi nieźle, to się nadaje do tego kawałka itp. itd. Tak właśnie powstała Gaza. Jest konglomeratem kilkunastu pomysłów, inspiracji, które w swej naturze były bardzo odległe od zachodniego rock’n rolla, zachodniego sposobu grania. Steve miał teksty, które były próbą empatycznego podejścia do sytuacji dzieci, które utknęły w tym piekle, którym jest Strefa Gazy. Jak tam musi być, jakie to stresujące, no i że świat stara się trzymać od tego z daleka, stara się nie widzieć tego co tam się dzieje, że wygląda na to, że nikogo to nie obchodzi. Cały ten materiał był bardzo delikatnej natury i trochę się obawialiśmy, czy nie wchodzimy w niebezpieczne rejony, że otwieramy puszkę Pandory jeśli tylko nie zachowamy się wystarczająco taktownie. No ale Mike któregoś dnia przyszedł i powiedział jakoś tak: nie wiem panowie jak Wy, ale ja uważam, że coś gubimy. Odrzucamy coś co ma MOC, co jest ważne i ma niesamowitą tożsamość. Osobiście uważam Gazę za takie największe „ciacho” na naszej płycie. I mam nadzieję, że tak właśnie jest. Na każdym naszym albumie jest zawsze jakiś kawałek z najlepszymi momentami, frazami, który sprawia, że dana płyta jest wartościowa. To takie kawałki jak Neverland, Gazpacho, TSE. Zawsze są takie utwory ze szczególnym zębem.
Artrock: No na tej płycie macie jeszcze jeden taki utwór. Ostatni. The Sky Above The Rain.
Pete: O tak. Sky Above The Rain to kawał dobrej muzyki. Zdaje się, że go dziś zagramy.
Artrock: Och mam taką nadzieję.
Pete: W każdym razie musi być tak, że musimy poczuć się dobrze z naszym materiałem, osiągnąć taki stan, w którym zaczyna nas kręcić to co robimy i co zamierzamy zrobić. No i musimy osiągnąć taki stan, że cieszy nas nasze towarzystwo. Bo to jest tak, jak jesteś młody, to trochę tak, jakbyś był członkiem gangu. Super rzeczy do zrobienia, super klimaty, cieszysz się swoją wzajemną obecnością, wspólnym robieniem wszystkiego. Po 22 latach trzeba już jednak trochę popracować, by osiągnąć taki stan zadowolenia. Ale my to potrafimy. Rozwiązujemy pojawiające się problemy i wypracowujemy stan, w którym znów potrafimy być zadowoleni z tego co robimy. A gdy jesteś zadowolony i kreatywny to osiąga się taki stan, że wystarczy, że ktoś coś zagra i reszta z entuzjazmem to podchwytuje i chce nad tym pracować. I to jest super. Ale jesteśmy też dla siebie najbardziej surowymi krytykami. Mark przyszedł ze wstępem do Sky Above The Rain, który jest po prostu genialny. Kawałki takie jak ten są genialne.
Artrock: Proste i genialne
Pete: Tak…zwykle tak jest, że proste rzeczy są najlepsze.
Artrock: Zwróciłem uwagę, że cięgle powtarzasz 22 lata, ale przecież to nie są 22 lata a znacznie więcej. Czy zatem naprawdę czujesz aż tak wyraźną granicę, jakiś próg w waszej karierze dzielący czas Fisha i czas Steve’a
Pete: Tak. Czy jest jakaś granica, czy jej nie ma to zespół zyskał zupełnie nową tożsamość. Generalnie to myślę, że w naszej karierze są 3-4 istotne…hmm
Artrock: Okresy?
Pete: Tak, okresy, etapy. Ten najbardziej oczywisty to era Fisha. Drugim moim zdaniem byłby hmmmm…
Artrock: Czas EMI?
Pete: Tak. Marillion w EMI, którego kulminacją był album Afraid Of Sunlight bardziej niż Brave. Bo Brave to ten album, kiedy dopiero zrobiliśmy się tacy strasznie zuchwali i uparci w tym na co byliśmy skłonni się zgodzić by EMI z nami zrobiła, zwłaszcza biorąc pod uwagę to co się przydarzyło z Holidays in Eden. Wtedy EMI nadała nam bardziej komercyjne brzmienie. A przy AOS czuliśmy się już dużo bardziej komfortowo pisząc nazwijmy to bardziej konwencjonalne piosenki. No a potem mieliśmy taki okres, gdzie staraliśmy się określić, co robimy dalej. Nie był to szczególnie udany czas dla zespołu. Aż w końcu osiągnęliśmy taki stan, że wszystko zaczęliśmy robić sami począwszy od Anoraknophopii. Radiation to był bardzo ciekawy album. Prawdziwy punkt zwrotny. To co chcieliśmy na nim osiągnąć, to określić się totalnie na nowo. Każdy dźwięk musiał być nowy, każda aranżacja inna niż wcześniej. Wszystko co robiliśmy musiało być nowe i inne. Na Radiation nie wykonaliśmy jeszcze najlepiej tej pracy, ale to doświadczenie pozwoliło nam później zrobić Anoraknophobię, która stanowiła podobny rodzaj podejścia do tworzenia, ale udało się nam to wtedy zrobić znacznie lepiej. Anoraknophobia jest takim albumem jakim miało być Radiation, ale wtedy nam się nie udało.
Artrock: Nie zgadzam się... myślę, że się Wam udało.
Pete: Będę się upierał, że jednak nam się nie udało. Są tam naprawdę dobre utwory, ale cięgle czuję, że można to było zrobić znacznie lepiej.
Artrock: Moim zdaniem nie udało się za bardzo marillion.com
Pete: marillion.com to taki powrót do robienia rzeczy, w których czujemy się dobrze, wykorzystanie swoich mocnych stron jeśli wolisz, co wcale nie było takie złe. Ale potem Anoraknophobia stała się naszym pierwszym albumem, gdzie wszystko wzięliśmy w swoje ręce, wynaleźliśmy akcję przedsprzedaży. I ta moc związana z kampanią przedsprzedaży i zaufanie, jakim nas obdarzono dała nam naprawdę mentalną siłę i muzyczną swobodę by zrobić to, co naprawdę chcieliśmy zrobić z tym albumem. If my heart was a ball it would roll uphill to taki mocny, ciekawy i ostrzejszy kawałek. Quartz to utwór bardzo nowoczesny ale atrakcyjny dla fanów choć niekoniecznie progresywny. No niby jest progresywny, ale nie w sposób, którego można by oczekiwać. To taki nowoczesny prog w stylu Radiohead OK. Komputer. Nowoczesny King Crimson. O właśnie King Crimson z albumem Discipline zaproponował bardzo nowoczesną wersję progresywnego myślenia. Gdy Adrian Belew wszedł na pokład totalnie zmienił brzmienie King Crimson. A to przecież genialny album. I to był taki sposób myślenia, który nam odpowiadał. To eksperymentowanie, zaczęliśmy na Radiation, ale wyszło nam to znacznie lepiej później na Anoraknophobii.
A teraz jesteśmy na etapie Sounds That Can’t Be Made. Ten album powstał dzięki tej wolności i drodze, jaką kroczyliśmy na Marbles i Happiness Is The Road. Kiedy pracowaliśmy nad tamtymi długimi (podwójnymi) albumami było tam tyle muzyki, że mogliśmy sobie pozwolić na robienie wszystkiego na co tylko mieliśmy ochotę. Mogliśmy sobie nagrać Angelinę i takie Don’t Hurt Yourself które są właściwie piosenkami POP. Gdyby trafiły na pojedynczy album, to ta płyta mogłaby się okazać słaba, bo takie kawałki stanowiłyby z połowę jej zawartości. Ale na album podwójny można sobie było wrzucić wszystko, co się chciało, bo i tak było tam miejsce na utwory różnego typu, długości i charakteru. Kiedy znów zabraliśmy się za album pojedynczy, jakim jest STCBM utwory musiały być mocniejsze. Przy mniejszej ilości muzyki, melodie, aranżacje, kompozycje po prostu musiały być mocniejsze, mądrzejsze i bardziej zmyślne. No i być może to jest początek kolejnej ery w dziejach marillion, ery, gdzie nasze utwory będą jakby trochę bardziej inteligentne i poprowadzą nas w obszary, które mnie ekscytują i resztę zespołu zresztą też. I to dużo lepsze niż dumanie na siłę co mamy zrobić następnym razem skoro aktualny album odniósł sukces. Zatem dla nas to bardzo ekscytujący okres. Wszyscy jesteśmy zachwyceni tą trasą, ludzie ją kochają, uwielbiają utwory, które gramy. To taka cholernie świetna sytuacja, w jakiej się teraz znajdujemy. Mamy teraz naprawdę silną pozycję. Jesteśmy wielkimi szczęściarzami jako zespół.
Artrock: No to mam takie pytanie: w połowie lat 80-tych byliście niemal gwiazdami. Nie żal Wam, że nie staliście się tak wielcy jak np. Queen czy U2?
Pete: Mamy to głęboko gdzieś szczerze mówiąc. Pewnie, że to było super, to było naprawdę niezwykłe. Ale pamiętam, że gdy mieliśmy nr 2 na listach przebojów (Kayleigh) byliśmy na trasie w Europie. No i kiedy wróciliśmy robiłem jakieś zakupy w markecie i pomyślałem sobie, że właściwie to nic się nie zmieniło. Tak samo było wcześniej, gdy podpisaliśmy kontrakt z wytwórnią płytową. Nic wielkiego się nie zmieniło. Mieliśmy album na topie, bo wytwórnia zainwestowała w promocję. No i to było normalne. Naprawdę nic wielkiego. Zupełnie inaczej jest teraz, gdy o wszystkim decydujemy sami. Sami zajmujemy się promocją, sami organizujemy trasy koncertowe, sami decydujemy kto wyda płytę, kto ją rozprowadzi, gdzie będzie sprzedawana. Zajmujemy się wszystkim co dotyczy tego biznesu. Gdy zatem teraz osiągamy jakiś sukces to ma on naprawdę wielkie dla nas znaczenie, bo to jest nasz sukces. Widzimy, które z podjętych decyzji były właściwe, a które nie bardzo. Wyciągamy wnioski co można zrobić lepiej następnym razem. Więc teraz sukces znaczy dla nas znacznie więcej niż wtedy, gdy teoretycznie odnosiliśmy większe sukcesy. Patrząc wstecz możemy powiedzieć, że sporo się nauczyliśmy o tej branży. Wiemy dziś pewnie sporo więcej niż nie jeden z tego muzycznego biznesu wyłączając z tego cholernego Micka Jaggera i Keitha Richardsa (śmiech). Ozzy Osbourne… Sharon Osbourne. Oooooo to jest spryciarskie ciacho. Ona z pewnością wie jak działa rynek w tej branży. To przecież ona jako pierwsza wystartowała z reality TV. Bardzo sprytne. Naprawdę sprytna kobieta.
Artrock: Znaczy się Ty możesz sobie spokojnie wyjść na zakupy?
Pete: Tak. To jest najfajniejsze w byciu basistą (śmiech) no i byciu członkiem marillion. Marillion to taki zespół, który ludzie znają, wiedzą sporo o nas, ale nas szanują. Inni muzycy też nas bardzo szanują. Nikt nam nie sterczy pod oknami. Nie jesteśmy jak Justin Bieber. Mogę sobie spokojnie spacerować ulicą i nikt mnie nie zaczepia, wyjąwszy te miasta, w których akurat gramy. Wtedy ludzie bardziej na nas zwracają uwagę. Ale przez większość czasu mogę sobie robić, co chcę. I to jest naprawdę fajne.
No ale ja już naprawdę muszę lecieć. Czekają na mnie.
Artrock: Wielkie dzięki za tę rozmowę.
Pete: Prawdziwa przyjemność. Naprawdę. Dzięki.
Naczelnemu i Krisowi dziękuję za pomoc, bez której nie mógłbym przeprowadzić powyższej rozmowy. Paweł VM Korbacz
Czytaj także: Marillion: Całkiem inna stodoła