strona 5 z 7
Artrock: Wyczytałem gdzieś, że Ian Mosley gra na skrzypcach. Czy to prawda?
Pete: Ian to „czarny koń”. Nie mam pojęcia co on tak naprawdę potrafi, ale wiem na 100%, że aby zaliczyć to konserwatorium, które on kończył to obok perkusji trzeba zaliczyć jeszcze grę na co najmniej dwóch innych instrumentach. Ale też jest się wtedy niewiarygodnie dobrym muzykiem. Zdecydowanie Ian jest kimś znacznie, znacznie większym niż tylko perkusistą. Ale Ian wszystkie swoje karty trzyma bardzo blisko piersi (nie odkrywa kart). Podejrzewam, że jest całkiem dobrym pianistą, ale przy nas nigdy nie zagrał na klawiszach. Zakładam się, że stać go na to, by zrobić kawał dobrej muzyki, ale jakoś nigdy tego nie zrobił.
Artrock: A skoro jesteśmy przy perkusiście chciałem Cię zapytać, czy pamiętasz okoliczności związane z usunięciem z zespołu Micka Pointera (założyciela i pierwszego perkusisty marillion przyp. PK)? Jeszcze w grudniu ‘82 Fish przedstawiając go użył określenia ‘niezastąpiony”, a cztery miesiące później już go nie było.
Pete: Ooo tak. Pamiętam.
Artrock: Czy powody jego zwolnienia były bardziej muzyczne, czy osobiste?
Pete: Hmmm. Nie powinienem tego komentować po tych wszystkich latach. Myślę, że hmmm. To był taki czas, gdy wszyscy czuliśmy, że zespół bardzo rozwija się muzycznie i technicznie. Obawialiśmy się, że Mick może nas ograniczać w tym rozwoju. Zawsze był problem z sekcją rytmiczną w marillion. To zresztą jeden z powodów, dla których ja się w nim znalazłem. Zaproszono mnie gdy w zespole był jeszcze poprzedni basista Diz (Robert) Minnitt. Nie mogli wtedy zdobyć kontraktu z wytwórnią płytową. Fish, jak to Fish nie mógł tak po prostu przyjąć do wiadomości odmowy. Przeprowadził gruntowne śledztwo, dokopał się i przepytał odpowiednich ludzi i ustalił, że EMI chodziło o sekcję rytmiczną. W tamtym czasie uznano, że trzeba wymienić basistę. Po nagraniu pierwszej EP’ki i pierwszego albumu było takie odczucie, EMI dawała do zrozumienia, że nadal mamy jeszcze pewne kwestie do załatwienia. Oczywiście zrobiła się z tego cała afera niezależnie od tego, czy decyzja o usunięciu Micka była słuszna, czy nie (ja myślę, że była konieczna). No ale ostatecznie Mick utworzył z Clive’m Nolan’em Arenę i idzie im świetnie. Świat jest wystarczająco duży, a branża muzyczna wystarczająco pojemna, by mogła w niej działać i Arena i marillion i Fish i inni.
Artrock: Ale sama decyzja o usunięcia Micka do łatwych nie należała?
Pete: Oj tak, to było naprawdę bardzo trudne.
Artrock: A czy Ty byłeś uwikłany w tę decydującą rozmowę.
Pete: Ja na szczęście byłem nowy w zespole i nie musiałem uczestniczyć w tym tak bardzo jak niektórzy inni członkowie zespołu. To był taki czas. Była pewna rywalizacja między Mickiem a Fishem, bo to przecież Mick stworzył marillion. Steve Rothery dołączył do zespołu Micka. Mick i Steve tworzyli rdzeń zespołu, do którego dołączył Mark… no a wcześniej oczywiście Fish i Diz. Potem dołączyłem ja. No a Fish błyskawicznie stawał się bardzo rozpoznawalnym frontmanem. Pisał świetne teksty. Naprawdę fantastyczne teksty, bardzo, bardzo dobre teksty. Był lepszym tekściarzem niż muzykiem, ale miał takie ciekawe podejście do śpiewu. Na pierwszych albumach śpiew Fisha jest naprawdę bardzo dobry. Świetnie to słychać na starych nagraniach koncertowych. Miał wtedy świetny głos. Szkoda, że później go stracił. Kiedy jesteś muzykiem masz szczęście, że nie grozi Ci tak bardzo ryzyko utraty zdolności grania (całkiem wykluczyć się tego nie da, ale ryzyko jest mniejsze niż u wokalistów).
No cóż, takie rzeczy się zdarzają, ludzie odchodzą z zespołów z różnych powodów. Ja niezmiennie życzę Mickowi wszystkiego najlepszego i nie mam w związku z jego osobą żadnych negatywnych skojarzeń. Mick miał takie angielskie podejście do gry na perkusji. Może nie tak dosłownie, ale nawet jeśli muzycznie coś czasem było nie tak, to (co szczególnie słychać w Garden Party) w grze Micka był taki specyficzny feeling, świetne wyczucie. Singiel Garden Party z partiami Micka brzmi naprawdę wyjątkowo. To co było dziwne z Mickiem, to to, że czasami bardzo się denerwował. Przy jakichś większych okazjach wydawał się jakiś zblokowany, spięty. W każdym razie pamiętam parę nagrań jeszcze sprzed mojego członkowstwa w zespole robionych dla Radio One na których gra Micka jest naprawdę OK. Czasem był jakby zbyt stremowany, albo zbyt nieskoncentrowany. Wszyscy byliśmy młodzi. Nasza krzywa edukacji pięła się ostro w górę, zespół robił się znacznie większy niż mogliśmy się spodziewać w niewiarygodnie szybkim tempie. Dla wszystkich było to spore wyzwanie. Pamiętam, że kiedy dołączył Ian miałem taką obsesję, że teraz to mnie wywalą. Bo Ian to absolutnie doskonały perkusista i musiałem się bardzo napracować, aby mu dorównać. Wydawało mi się, że teraz wszystkie oczy zwrócone są w moją stronę i wszyscy uważają, że najwyższa pora, by znów wymienić basistę. W każdym razie od tego momentu zacząłem uważać siebie za całkiem niezłego basistę. No i chyba taki zły nie byłem, Ale też nigdy nie przestałem się uczyć. Nadal się uczę. W tym zawodzie nigdy nie można przestać się uczyć, a w każdym razie nie powinno się przestawać. Moment, w którym uznasz, że umiesz już wszystko, to moment, w którym powinieneś dać już sobie spokój. Zawsze jest coś do nauczenia się, do zrobienia czegoś nowego. Nawet teraz całkiem niedawno gdy robiliśmy Whirlwind z Transatlanticiem i przygotowywaliśmy się do koncertów, które miały trwać 3 godziny (mieliśmy grać całą płytę) było kilka takich momentów, które podczas nagrywania robiłem w kilku podejściach na raty, bo takie to było trudne do zagrania. No i uświadomiłem sobie, że na koncertach trzeba to będzie jednak jakoś zagrać. W sumie wolałbym, gdybyśmy grali Whirlwind w 2-3 częściach, ale Mike (Portroy) bardzo chciał grać całość. Musieliśmy więc zrobić dodatkowe próby i po raz pierwszy spędziłem aż miesiąc przygotowując się do tej trasy. I po raz pierwszy tak do końca nie opanowałem materiału. To była niezła szkoła. Jezu, dużo łatwiej gra się rzeczy, gdy spędza się dużo czasu na ich opracowanie. Oczywiście wiadomo, że muzycy klasyczni ćwiczą po 8 godzin dziennie, ale dla mnie to trochę niedorzeczne. Nie wydaje mi się by muzycy rockowi aż tyle ćwiczyli. No może 2-3 gitarzystów tak robi. Na pewno John Petrucci zawsze ma ze sobą gitarę i ćwiczy na okrągło. Gary Moore też ciągle ćwiczył całymi dniami. Może jeszcze paru innych. Ale większość muzyków rockowych tak nie ćwiczy. Trochę sobie pogramy, wypijemy drinka i pójdziemy się trochę zabawić. Taki jest Rock’n Roll.