ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

wywiady

18.09.2011

O wolności, ubraniach i spacerach z psiakiem – wywiad ze Stevenem Wilsonem

O wolności, ubraniach i spacerach z psiakiem – wywiad ze Stevenem Wilsonem
Już drugi raz w życiu miałem okazję przeprowadzić wywiad z tym fascynującym artystą. Pierwszy raz przy okazji pierwszego solowego albumu, a teraz drugiego – „Grace for Drowning”. Steven kolejny raz okazał się ciekawym i przemiłym rozmówcą. Poza mówieniem o nowym albumie, poruszone zostały takie tematy, jak muzyczne początki, zakłady, ryzyko i wiele innych. Serdecznie zapraszam!

ArtRock.PL: Miałem już przyjemność posłuchać Twojego nowego studyjnego albumu i muszę przyznać, że jestem pod wielkim wrażeniem. Skąd narodziła się koncepcja "Grace for Drowning"?

Steven Wilson: Wszystko zaczęło się dawno temu. Pracowałem nad tym albumem od stycznia ubiegłego roku. Prawdopodobnie jest to najdłuższy okres, jaki poświęciłem na jeden album – prawie półtora roku. Oczywiście nie jest to do końca pojedynczy album, raczej w pewnym sensie dwa. Genezą jego powstania była praca przy remiksach King Crimson. W młodości byłem wielkim fanem King Crimson i możliwość remiksowania ich albumów była dla mnie czymś fantastycznym. Zwłaszcza, że miałem okazję dowiedzieć się jak te wczesne nagrania zostały stworzone i co uczyniło je wyjątkowymi. Jedną z rzeczy, którą poczułem, że zrozumiałem było znaczenie wpływów muzyki jazzowej na wczesne dokonania tego zespołu… W sumie na całą generację zespołów rocka progresywnego. W tamtych czasach nie było czegoś takiego, jak muzyk rockowy. Wiesz, była muzyka popowa, muzyka klasyczna i jazzowa. Aż tu nagle zjawiają się muzycy jazzowi, albo tak wyszkoleni, którzy zaczynają grać pop i to w pewnym sensie stało się narodzinami tego, co znamy teraz jako rock progresywny.  Poczułem też, że chcę eksperymentować na sobie poprzez nagranie albumu, który opiera się na wykorzystaniu muzyków jazzowych do grania muzyki, którą napiszę. Chciałem również uchwycić ducha tamtych czasów, to uczucie wczesnych albumów King Crimson. Myślę, że udało mi się i mój nowy solowy album różni się od wszystkiego, co zrobiłem wcześniej.

ArtRock.PL: Wspominałeś wiele razy, że to Twoje najlepsze dzieło. Nie każdy muzyk ma tyle odwagi, żeby mówić coś takiego.

Steven Wilson: Ze mną zawsze tak jest. Nie wszyscy muzycy są tacy sami, ale wielu mówi takie rzeczy. To już taki stereotyp, co? Ale czasami bywa prawdziwy i być może tym razem jest naprawdę prawdziwy.

ArtRock.PL: Najnowszy album Blackfield skłonił mnie do podejrzeń, że dałeś sobie z nim spokój i chciałeś się skupić na solowym albumie…

Steven Wilson: Tak, dokładnie tak było.

ArtRock.PL: Przy okazji ostatniego naszego wywiadu wspominałeś, że Twój solowy album jest czymś, pod czym pierwszy raz możesz podpisać się własnym nazwiskiem. Tym razem to tak jakbyś zdefiniował siebie na nowo. Czy jest to efekt wolności w pisaniu, czy może naturalny krok do przodu?

Steven Wilson: Myślę, że miałem dużo wolności zarówno teraz, jak i przy pisaniu „Insurgentes”, ale na poprzedniej płycie byłem bardziej zdeterminowany, żeby zrobić coś, co nie byłoby oczekiwane ode mnie. Myślę, że ludzie spodziewają się po mnie czegoś skierowanego na progresję. Byłem tego świadom tworząc „Insurgentes” i spróbowałem wtedy zrobić coś bardziej alternatywnego, czerpać inspirację z muzyki, którą lubiłem, kiedy dorastałem. Czyli na przykład The Cure, Cocteau Twins, Joy Division. Zawsze byłem ich wielkim fanem. To poprowadziło album w zupełnie inny i nieoczekiwany kierunek. Myślę, że „Grace for Drowning” jest czymś bliższym temu, czego można się było po mnie spodziewać w tym sensie, że jest to dzieło bardzo progresywne, ambitne i eksperymentalne. Ale tak naprawdę jest całkiem inne od czegokolwiek innego, gdyż ma w sobie więcej jazzu. Nie ma na tym albumie żadnego metalu, którego było sporo na ostatnich albumach Porcupine Tree. Ten album ma więcej uczucia wolności. Ma więcej ducha lat siedemdziesiątych. Dużo Mellotronu, instrumentów dętych, chórków, smyczków. To bardzo organiczna paleta dźwięków. Być może jest to spokojniejsza płyta. Tak jakbym osiągnął rzeczy, które przychodzą mi bardzo naturalnie. Na „Insurgentes” było więcej świadomego starania się, żeby zrobić coś innego, okrężnego. Ale wciąż jestem bardzo zadowolony z tamtej płyty. Również była ciekawa, ale mój drugi solowy album jest o wiele bardziej szczery.

ArtRock.PL: To, co mówisz pokrywa się w wielu miejscach z moimi spostrzeżeniami. Dla mnie melodie na „Grace for Drowning” są bardzo subtelne i swobodnie prowadzone. Nie ma na nic wymuszonego i sztucznego. Czy czujesz, że rozwinąłeś się jako muzyk? Zdobyłeś pewność siebie?

Steven Wilson: Myślę, że jest jeszcze jedna ważna rzecz związana z tym albumem. Weź ostatni album, który napisałem, czyli album Porcupine Tree – „The Incident”. To był ostatni album, za którego pisanie byłem odpowiedzialny. Czyli mija już 2,5 roku. Od tamtego czasu przeprowadziłem się z miasta na wieś, a mieszkałem w Londynie przez 20 lat. Pisząc „Grace for Drowning” spoglądałem za okno i widziałem drzewa, pola, konie, rzeki… Myślę, że dało to mi oraz muzyce zupełnie inne uczucie. Taki spokój. Podczas pisania wcześniejszych albumów spoglądałem za okno i widziałem przedmieścia, chaos, zanieczyszczenie i takie rzeczy. Teraz widzę cichy i wiejski widok. Myślę, że w pewnym sensie można to usłyszeć w muzyce. Brzmi jakoś tak organicznie i naturalnie.

ArtRock.PL: Czuć to chyba od samego początku, ale jest też jeden utwór, który się różni – Index. Jeśli dobrze rozumiem tekst to opowiada on o zbieractwie. Muzyka i klip też są klaustrofobiczne. Czy ten utwór jest wynikiem pewnej obserwacji świata?

Steven Wilson: Jest oparty na „Kolekcjonerze” Johna Fowlesa. Wydaje mi się, że napisał tę książkę w latach pięćdziesiątych albo sześćdziesiątych. To fascynujący obraz psychopaty, który zbiera motyle. Więzi je, zabija, układa na szkle.  Książka opowiada jak ta filozofia, podejście zostaje przeniesione na kobietę. To bardzo niepokojąca historia. Na pewno widziałeś „Milczenie owiec”. Główny morderca „Milczenia…” jest luźno oparty na tej postaci. „Kolekcjoner” również został zekranizowany kilka razy. To bardzo mocna książka o kimś, kto jest zupełnie oderwany od czucia empatii do innych ludzi. Traktuje ludzi jak przedmioty do zbierania i więzienia… Oczywiście jest to dość popularne wśród seryjnych morderców. Nie są oni w stanie myśleć o ludziach, jak o istotach czujących, odczuwających ból. Index jest kolejnym z mojej serii utworów o seryjnych mordercach. Psychologia mordercy zawsze mnie fascynowała.

ArtRock.PL:  Wielu gości, którzy zostali przez Ciebie zaproszeni do zagrania na „Grace for Drowning” grali już wcześniej z Tobą. Natomiast pośród nowych nazwisk jest jedno, które przykuło największą uwagę – Steve Hackett. Jak przekonałeś go do tego?

Steven Wilson: Steve jest moim przyjacielem, więc nie musiałem go przekonywać. Kiedy w zeszłym roku szykował się do trasy koncertowej powiedziałem mu: „Musisz zagrać ten utwór!”... Nie wiem jak znasz jego solową karierę. Nigdy nie byłem wielkim fanem Genesis, ale zawsze byłem fanem albumów Hacketta z lat siedemdziesiątych. Więc powiedziałem: „Musisz zagrać Shadow of the Hierophant na żywo. Nie grałeś tego od 20 lat, fani będą zachwyceni”. A on mi odparł: „Okej! Zagram to, ale musisz przyjść i wystąpić ze mną na scenie”.

ArtRock.PL: Tak, widziałem ten występ na youtube.

Steven Wilson: Właśnie (śmiech). Zagrałem z nim i wyszło naprawdę świetnie. Wiem, że byłem nikczemnikiem (śmiech) i mój interes w tym był taki, że „jeśli to zrobię, to ty będziesz musiał zagrać na moim albumie”. Był to zatem taki mały układ. Steve to uroczy facet.

ArtRock.PL: Zostańmy na chwilę przy temacie koncertów. Kiedy rozmawialiśmy ostatnim razem mówiłeś mi, że zagranie solowego materiału na żywo jest jednym, z Twoich największych marzeń. I wreszcie się spełnia, wkrótce zaczynasz w Polsce swoją trasę. Wielu muzyków, którzy z Tobą wystąpią nie brało udziału w nagrywaniu albumu. Jak wyglądają zatem przygotowania? Jak ten fakt wpływa na nie?

Steven Wilson: Kilku muzyków pozostało. Nick Beggs, który grał na basie oraz Theo Travis, który wykonał wszystkie partie fletu i saksofonu. Klawisze na „Grace for Drowning” były w większości zagrane przeze mnie, więc potrzebowałem klawiszowca. Natomiast gitarzysta i perkusista to ludzie, których znam od jakiegoś czasu i są niezwykli. Marco (Minnerman – przyp. red.) jest fantastycznym bębniarzem i, szczerze mówiąc, nie sądziłem, że będzie dostępny by ruszyć ze mną w trasę. Wygląda na to, że miałem szczęście. To bardzo zajęty muzyk, ale był tak jakby na samej górze mojej listy perkusistów. Gitarzystę – Aziza Ibrahima – znam od 15 lat. To uroczy gość i świetny muzyk, a nie miałem nigdy okazji z nim pracować. Tak to jest, że gdy jesteś w zespole masz okazję pracować z innymi muzykami spoza twojego zespołu, co jest normalne. Teraz biorąc się za solowy projekt mogłem zastanowić się kto znalazłby się w moim zespole marzeń. Kto byłby idealny do grania na żywo. Cudowną rzeczą było móc dotrzeć do nich i wszyscy, prawie bez wyjątku, powiedzieli od razu „tak”. To by dla mnie niezwykłe i pochlebne. Nie mogę wyobrazić sobie lepszego składu. To trochę przerażające.

ArtRock.PL: Ale mam nadzieję, że w ekscytujący sposób…

Steven Wilson: Tak, to ekscytujące, ale i straszne. Myślę, że wszystko warte robienia na żywo ma w sobie ten nieodłączny element strachu. Co jeśli nie wyjdzie? Co jeśli okaże się klapą? Oczywiście nie sądzę, żeby tak było. Powinno wyjść świetnie, ale zawsze z tyłu głowy pozostaje ta myśl: „co jeśli ludziom się nie spodoba”?

ArtRock.PL: To trochę zabawne słyszeć to z ust tak doświadczonego muzyka. Ale dobrze wiedzieć, że ciągle Ci zależy.

Steven Wilson: Nie chciałbym tego, gdybym nie czuł, że mogę zrobić coś większego, niż wszystko co do tej pory zrobiłem. Przecież mógłbym bez problemu zrobić występy solo tylko ze mną i gitarą akustyczną, ale chciałem zrobić coś naprawdę wielkiego. Większego nawet od występów Porcupine Tree pod względem wykorzystania multimediów i oprawy wideo. Zespół też jest większy od Porcupine Tree, gdyż liczy 6 osób. Więc jest to ambitne przedsięwzięcie i ogromne ryzyko. Finansowe i muzyczne. Ryzykuję swoją reputację. Ale to dobrze, bo oznacza, że coś jest warte zachodu.

ArtRock.PL: Pomówmy o czymś innym. Sprawiasz wrażenie zajętego człowieka, niemalże pracoholika – projekt za projektem, ciągle coś na głowie. Czy masz jakiś wolny czas tylko dla siebie? A jeżeli tak to na co go przeznaczasz?

Steven Wilson: Nie mam wolnego czasu (śmiech). To znaczy mam, ale spędzam go również z muzyką, gdyż wciąż jej słucham. Nadal jestem bardzo żarłoczny w temacie słuchania i pochłaniania muzyki. Zbieram albumy, winyle. Jeżeli nie robię muzyki to słucham jej i odkrywam. Poza tym uwielbiam oglądać filmy, podróżować. Dużo podróżuję, wciąż odwiedzam starych przyjaciół kiedy tylko mogę. Mam małego psa, więc chodzę na spacery z moim psiakiem i dbam o niego. Bardzo dużo spaceruję. To inny tryb życia niż ten, do którego przywykłem w mieście. W sumie nic wielkiego. Ale przez 80% mojego czasu robię muzykę. Piszę ją, miksuję czyjąś. Przez prawie cały czas robię coś twórczego.

ArtRock.PL: Dzisiaj przypomniał mi się pewien filmik, nakręcony przy okazji wydawania albumu „Deadwing”. Nazwałeś się w nim dla żartów „międzynarodową gwiazdą popu”. Jak jest z tym dzisiaj?

Steven Wilson: Międzynarodowa gwiazda popu… Było to powiedziane w momencie olbrzymiego sarkazmu. Całe to pojęcie gwiazdy pop to absurd. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy widzisz na własne oczy jak są one kreowane. Oglądasz Idola albo X-factor i widzisz jakie absurdalne jest całe pojęcie gwiazdy i celebryty. Każdy w telewizji może być gwiazdą. Dla siebie jestem ostatecznie pracującym muzykiem, pasjonatem. Myślę, że w ludzkiej naturze leży to, że mają zawsze lekko zniekształcone wyobrażenie ciebie. Wydaje mi się, że wtedy zaczyna się to całe „gwiazdorstwo”. Patrzą na ciebie jak na gwiazdę, ale sam się tak nie czujesz. Rozumiem to, gdyż sam tak miałem z ludźmi, których podziwiałem. Kiedy pierwszy raz spotkałem Roberta Frippa nie mogłem wydusić z siebie słowa. Byłem tak zestresowany, gdyż był moim idolem z młodości. Później oczywiście poznajesz ich i uświadamiasz sobie, że są tylko ludźmi. Oddanymi, z wielką pasją. Tak jest ze Stevem Hackettem. On jest po prostu uroczym, zwykłym facetem. Więc to całe pojęcie gwiazdy to absurd, ale jednocześnie jest immanentną częścią tego biznesu. Wychodzisz na scenę, wydajesz album i stwarzasz tę mgiełkę, coś ponad bycie człowiekiem. To jest natura rozrywki – stwarzanie magii, mitu. Międzynarodowa gwiazda popu to wielka ironia i nie czuję się tak w najmniejszym stopniu. W moim mieście nikt nie wie kim jestem. Chodzę po ulicy i nie jestem rozpoznawalny. Ale lubię to. Sprawia, że czuję się normalnie.

ArtRock.PL: Niedawno obejrzałem dokument „Returning” z DVD No-Man „Mixtaped” i podczas seansu byłem bardzo ciekawy jak dzisiaj postrzegasz swoje początki jako muzyk.

Steven Wilson: Wszystko zaczęło się dzięki mojemu tacie. Budował dla mnie gadżety, na które nie mógłbym sobie wtedy pozwolić. Kiedy miałem 12 albo 13 lat tata konstruował sekwencery, rejestratory, efekty echa. W pewnym sensie nauczyłem się produkcji muzycznej już w tym wieku bawiąc się po prostu tymi sprzętami. Ciągle uważam, że się od tamtej pory nie zmieniłem. Kocham być w studiu i bawić dźwiękiem. Tworzyć ten magiczny świat poprzez eksperymentowanie. A wszystko zaczęło się przez dogadzającego mi tatę. Wciąż nie widzę innego powodu do robienia muzyki, niż wiarę w nią i uwielbianie jej. To sprawia mi dużo radości. Nigdy nie obchodziła mnie sława, pieniądze… Nadal interesuje mnie romantyczny ideał muzyka tworzącego cudowne, dźwiękowe światy, w których inni ludzie mogą  się zatracić, tak jak ja. To się chyba nigdy we mnie nie zmieni.

ArtRock.PL: Czy lubisz zatem swoje wczesne dzieła? Widziałem niedawno listę Twoich ulubionych utworów i dominowały tam raczej nowe utwory.

Steven Wilson: Chciałem powiedzieć, że to normalne, ale później pomyślałem, że jest pewnie wielu muzyków, którzy uważają swoje wczesne dzieła jako najlepsze. Więc pewnie nie jest to do końca normalne. Nie żebym nie lubił swoich wczesnych albumów, ale czuję, że wciąż się rozwijam i uczę jak robić muzykę. Więc kiedy słucham swoich starych rzeczy czuję się trochę tak, jakby ktoś mi pokazał moje zdjęcie sprzed dziesięciu lat. Patrzysz na to, rozpoznajesz siebie, ale jesteś trochę zażenowany, bo nie możesz uwierzyć, że miałeś takie włosy albo ubrania. Takie uczucie wiąże mnie z moimi wczesnymi albumami. Widzę w nich siebie bardziej naiwnego, mniej konkurencyjną wersję samego siebie. Z drugiej strony widzę coś unikatowego i że wtedy też wyrażałem siebie przez muzykę. Wiele utworów mogę nadal lubić, ale będę myśleć, że są trochę naiwne i dzisiaj bym je zrobił inaczej. Może to kwestia braku dystansu i tylko o to chodzi. Może za 10 lat cofnę się do albumu, który nagrałem w 1992 roku i powiem, że brzmi dobrze. Teraz jednak jest to wciąż zbyt niedawna przeszłość. Ciągle czuję się zakłopotany przez fryzurę i ubrania… ale nie te dosłowne.

ArtRock.PL: To chyba normalne. Większość ludzi tak postrzega swoją przeszłość. Ale chyba mógłbyś bez cienia zakłopotania zawrzeć w ulubionych na przykład Days In the Trees.

Steven Wilson: Świetny utwór, straszna produkcja. Tu tkwi problem. Jest kilka utworów z moich początków, z których jestem dumny i Days In the Trees byłoby jednym z nich. Dobre piosenki, ale produkcja sprawia, że trudno mi być im kompletnie oddany. Patrząc na Days In the Trees powiem: „Świetne, ale nie lubię ubrań”. Nie lubię brzmienia, klawiszy, jakiegoś syntezatora. Ciężko ominąć takie myśli. Oczywiście dla ludzi jest to bez znaczenia. Fani będą słuchali tych utworów i nie będzie ich to obchodziło. Może kiedyś się zdystansuję.

ArtRock.PL: Jak już wspomniałem spełnia się Twoje kolejne marzenie. Co planujesz potem?

Steven Wilson: Kończę album z Mikaelem (Akerfelem – przyp. red.) z Opeth. To dla nas bardzo wyjątkowe wydawnictwo i piękna, piękna płyta. Wydamy ją w kwietniu nakładem Roadrunner Records. Nie mogę się doczekać, kiedy ta muzyka ujrzy światło dzienne. A później, w styczniu, zbierzemy Porcupine Tree i zastanowimy się nad kolejnym krokiem. Myślę, że wszyscy czujemy potrzebę zrobienia czegoś innego. Musimy zostawić metal w spokoju. To będzie nowy i bardzo ekscytujący rozdział dla Porcupine Tree.

[rozmawiał Roman Walczak]

foto: Marek Hofman

Wielkie podziękowania dla Łukasza Modrzejewskiego.