strona 1 z 2
Mistrzowie przeprowadzania wywiadów dzielą się na dwie grupy: tych, którzy idealnego rozmówcę widzą w osobie odpowiadającą na jednozdaniowe pytanie miniwykładem oraz na tych, którzy najchętniej rozmawiają z kimś, kto mówi krótko, rzeczowo i precyzyjnie na zadane pytanie. Tymon niewątpliwie zadowoliłby dziennikarzy z tej pierwszej grupy. Każdą swoją wypowiedzią odpowiadał na to, co planowałem rozbić na pięć pytań.
Nieomal maratońską rozmowę z Tymonem odbyłem przy okazji niedawnego koncertu zespołu Tymon & Transistors w Warszawie.
Miłosz Pieńkowski: Jak Kury na OFF-ie wypadły?
Ryszard "Tymon" Tymański: Wydaje mi się, że poszło fajnie. Bym ocenił ten koncert w skali do 10 na 7-8. Nigdy nie jest taki koncert plenerowy do końca miarodajny i to nie jest to ten sam klimat co w klubie. Ja jestem graczem klubowym i lubię ten rodzaj szaleństwa, który się pojawia, kiedy ludzie nie chcą cię puścić, kiedy coś się nagle zmienia, coś się improwizuje, rozpieprza forma, gramy dłużej niż zwykle, pojawiają się jakieś żarty, jakiś stand-up. To się zdarza wtedy, kiedy jest fajne granie, fajni ludzie, robi się fajna atmosfera i wtedy to wszystko zachęca do tego, by się trochę otworzyć, popuścić troszeczkę dyscypliny. Z kolei grania takie duże, spędowe, festiwalowe są z reguły bardzo zdyscyplinowane i przez to trudno powiedzieć coś o jakimś superfajnym feelingu. Był to raczej taki rodzaj etiudy. Żeśmy pokazali, to co mniej więcej żeśmy przygotowali w związku P.O.L.O.V.I.R.U.S-em, to co żeśmy umieli. Oczywiście nie w tym stopniu, co kiedyś, bo żeby zagrać naprawdę porządny set Kur, trzeba pograć z miesiąc koncertów, bo to dosyć siłowe granie. Wyszło to na tyle fajnie, że raczej nie było takiego poczucia wśród publiczności, że odgrywamy kotleta, że robimy coś, żeby zarobić. Owszem, propozycja chwilowej reaktywacji Kur wyszła od Artura Rojka, który sobie zamarzył, żeby ta płyta zaistniała na OFF-ie, stać go na to. Pracowaliśmy z dwa tygodnie nad tym repertuarem, żeby sklecić go w miarę wiarygodnie i tak jak było na płycie, bo zawsze graliśmy troszeczkę po łebkach. Teraz przygotowaliśmy się bardziej, żeśmy użyli sampli. Przy okazji tego koncertu powstał pomysł, żeby ruszyć w trasę i zarejestrować od dawna zapowiadany mityczny już album Martwe gitary. Zrobimy to. Po paru koncertach, które zagramy jesienią (bo już mamy sporo propozycji) i potem zobaczymy. Albo powstanie ta płyta plus DVD i rozpadniemy się już na zawsze. Albo, jeżeli powstanie pomysł na następną płytę, to może dotrwamy. Nie mamy teraz planów. Na razie po prostu było fajnie i chcemy chwilę się jeszcze pobawić w Kury.
M.P.: Jak już zeszło na plany wydawnicze… Jak Polskie gówno, którego premiera, według Twojej strony internetowej, miała się odbyć w czerwcu 2010 roku?
Tymon: To są realia filmu niezależnego. Nie wiedziałem, w co wdepnąłem. I co ciekawsze, mam około 30 piosenek na Polskie gówno: 15 Tranzystorów i 15 zespołów, które ośmieszam. Chętnie bym te piosenki pograł, ale nie ma co grać na razie tych numerów bez znajomości filmu. Na razie jest zostaliśmy w polu z 1/3 filmu nakręconego i brakuje nam trochę funduszy. Teraz pojawił się nowy producent, Kuba Woroszylski, który od paru miesięcy próbuje zebrać do kupy całą naszą pracę.
M.P.: Wcześniej Wojtek Smarzowski był…
Tymon: Wojtek Smarzowski cały czas jest przy filmie. W tym sensie, że cały czas nam kibicuje i jest opiekunem filmu. Zainteresowałem producenta Wojtka z Film itu, ale ten producent się zwyczajnie wystraszył. Zresztą to jest dobry kolega mój, którego poznałem przy okazji Wesela. Mamy dobre bardzo kontakty. I powiedział mi: „Stary, ty się nie gniewaj, ale ja się ciebie boję. Boję się tytułu, boję się debiutu, boję się tego, że to jest takie ryzykowne. Czuję, że to może być fajny hit, ale nie wiem, jak to zrobić wszystko. Ty też nie chcesz zmienić tytułu…” Byliśmy dość niezłomni, jeśli chodzi o pewne tezy…
M.P.: Skąd tytuł?
Tymon: Jakaś była sytuacja niemożliwa, jakiś przejazd zamknięty czy dziura w jezdni na 8 metrów, a ja powiedziałem do kolegów: „polskie gówno!”. Marcin Gałązka się zaśmiał i powiedział: „Ten tekst trzeba wykorzystać. Film pod tym tytułem zróbmy”. I tak zostało. Wiem, że to jest dosyć brutalny tytuł. Ale mam głębokie poczucie zasadności pewnych form oczyszczających. Taki film Polskie gówno bardziej oczyści atmosferę, niż ją zepsuje. Mówiąc o naszych wadach: Jedwabnem, dupolizostwie, złej muzyce też możemy śmiać się z siebie samych.
M.P.: Ktoś chciał to zmienić na Fiołki w Neapolu.
Tymon: No tak, ale ja się na to nie zgadzałem. Te fiołki tam się pojawiają, ale to ma być płyta Tranzystorów. Chodzi o to, że bohater pracuje na polu kwiatów i dostaje w kość od włoskich carabinieri. Historia taka typowo polska i stąd taka właśnie jego zajadłość. Zresztą w ogóle Tranzystory są w tym filmie mocno zajadłe. Ale cóż… Jest parę innych projektów. Od paru miesięcy czekamy na finalizację wydania przez Agorę płyty Jazz Outu Deep Fried Monk. I to jest płyta z numerami Theloniousa Monka, o którym zawsze marzyłem, żeby jakoś go na płycie zarejestrować. To jest związane z tym, że po raz pierwszy od kilkunastu lat mam zespół jazzowy z chłopakami z Gdańska: z Kubą Staruszkiewiczem (ex-Pink Freud), Tomkiem Ziętkiem (również Pink Freud) oraz Irkiem Wojtczakiem, który gdzieś tam obok Miłości się rozwijał zawsze i grywał na jamach; jest trochę inny, można powiedzieć, że jest outsiderem jazzowym. Płyta jest już skończona, jest masterowana. Tylko wpadłem na pomysł, że napiszę opowiadania o Monku… (a właściwie jedno opowiadanie). Chcę, żeby przeczytał pan Wojtek Mann razem z panem Krzysiem Materną. Uznałem, iż ludzie nie do końca wiedzą, o czym jest mowa (a graliśmy już parę koncertów z tym Monkiem), więc chciałem trochę im pomóc, żeby zainteresowali się tematem. W tym opowiadaniu, które kończę pisać, które pojawi się jako audiobook do płyty Deep Fried Monk, zawarłem swoją wiedzę o Monku, którą generalnie wyssałem z 500-stronicowej książki Thelonious Monk: The Life and Times of an American Original. Jest tam troszeczkę anegdot ciekawych, bardzo śmiesznych, trochę strasznych, bo Thelonious był wariatem; pogodnym fajnym wariatem. Miał tak zwaną bipolar disorder (chorobę maniakalno-depresyjną - przyp. M.P.) i robił rzeczy dosyć niekonwencjonalne. Wszyscy uważali go za ekscentryka, a on zwyczajnie był szalony trochę. Opowiadam też historię Monka, który został zaproszony przez Intergalaktyczną Radę Porozumienia do dialogu z kosmitami i jest tam taka długa część – Monk zostaje klucznikiem czarnej dziury w centrum galaktyki. Czyli trochę prawdziwego Monka, trochę Vonneguta. Opowiadanie, które będzie się nazywało Palę blanty z UFO.
M.P.: Czyli w twoim stylu.
Tymon: Dokładnie. I wracam do pisania. Trzecią rzeczą, którą robimy w tym samym czasie, jest płyta pod tytułem Rock’n’roll Tranzystorów. Po angielsku, bo zrobiłem z 20 utworów właśnie w takim klimacie Motown, Beatlesów, Stonesów, Kinksów… Gówno nie wychodzi, to skupimy się na nagraniu tej płyty. Bo nie jest to naszą winą. Nieraz powtarzałem, że myślałem, że zabrałem się za budowę szopy na podwórku, a zabrałem się za prace nad wieżowcem. Mówię oczywiście o filmie. Nie spodziewałem się, że jest to taki problem. Oczywiście wynika to też z wybujałości naszych planów. Myśmy chcieli zrobić film bardzo zawodowy, gdzie będą wysięgniki, kamery szesnastki no i przez pewien czas kasy starczało. A w tej chwili jest moment przestanku, ale myślę, że do końca roku film się skończy robić. Żeby się trochę obronić jakoś, namówiłem Ryśka Dąbrowskiego, twórcę kultowego komiksu Likwidator, żeby zrobił komiks o Polskim gównie. I w tej chwili obok płyty będzie demo Gówna, dwupłytowy album, plus komiks. To jest już gdzieś 2/3 projektu. Mam nadzieję, że film powstanie i w tym momencie będzie całość.
M.P.: Jak już jesteśmy przy planach wydawniczych, tu i ówdzie wspominałeś też o koncertowej płycie Miłości z Lesterem Bowie.
Tymon: Tak, tak. To jest płyta, która powinna ujrzeć światło dzienne też w okolicach września. Razem z Ritą, moją dziewczyną, założyłem firmę Yass Records, wycofawszy się z Biodra, bo uznałem, że jest nieopłacalne. Po latach robinhoodyzmu stwierdziłem, że nie dam rady tego unieść. Moje płyty sprzedały się od 1000 (te jazzowe) do 3000 (te rockowe). I to jest coś, z czego można przy dyscyplinie się utrzymać przez dłuższy czas, można zrobić z tego minibiznes taki domowy. Ale gros rzeczy mnie ograniczało. Wydałem sporo płyt kolegów, które wydają mi się ciekawe. Zawsze chciałem być takim trochę mecenasem, promotorem innej sztuki. Uważam, że jest wielu bardzo zdolnych ludzi, których podziwiam: Bajzel, Grzesiu z Kobiet (w ogóle Kobiety), Homosapiens. Żałuję strasznie, że nie jestem w stanie wydać płyt Homosapiensa.
M.P.: Po tej trasie…
Tymon: Ta trasa była rozczarowaniem. Finalnym. Myślałem, że będzie przychodziło po 300 osób, ale jesteśmy już panami po czterdziestce. Kiedy mieliśmy dwadzieścia parę lat, to nie mieliśmy problemu, że przychodzi na przykład 100 osób czy 80. Ale teraz nie było tłumów. Przychodziło tylu ludzi, co na Transistorsów samych. Czułem, że to nie do końca jest wina promocji, ale moich kolegów, którzy się powinni byli zwyczajnie bardziej starać, żeby się promować w mediach, żeby być aktywniejszymi. Homosapiens nie było przez 5 lat ostatnich, Kobiety też nie wydały niczego od roku. No i potem okazuje się, że jest klapa. Przy okazji też wytwórnia dokłada mi takie klapsy: nie daje płyt, bo kasa fiskalna, bo coś tam, coś tam. Więc jeździmy na trasę bez płyt, płyt nie ma też specjalnie w sprzedaży. Poczułem, że nie opłaca mi się energetycznie. Już nieważne, ile straciłem na to kasy, bo to była fajna zabawa. Ale to bez sensu. Bo niezadowoleni są artyści, którzy czują, że nie wszystko zostało zrobione. Niech sobie więc pójdą do innej wytwórni, niech spróbują coś sprzedać, niech zobaczą, jak to jest, niech spróbują też autopromocji. Ja się zajmę promocją własnej produkcji, bo to się sprzedaje. Wydaliśmy z Ritą od razu płytę Miłości z Bowiem Not Two. Od razu jakieś 1000 sztuk trafiło do sklepów, więc ta płyta nie tylko się wyzerowała, ale także coś na niej zarobiliśmy. W ten sposób zamierzam to ciągnąć. Próg sprzedaży to jest około 800 płyt przy takim małym nakładzie. Płacisz po 1000 zł: 1000 za mastering, 1000 za okładkę… I w takiej sytuacji, jeżeli sprzedaż 800 płyt, jest to opłacalne. Jeżeli sprzedajesz fajnych artystów (bez mówienia nazwiskami) 300-500 płyt i to się dzieje przez 10 lat, to to po prostu traci sens. Drugą płytą Yass Records będzie Nobody’s White (czyli ta koncertówka Miłości – przyp. M.P.). Myślę, że we wrześniu się uwiniemy z tym tematem. Przy okazji powstaje winyl P.O.L.O.V.I.R.U.S., która to płyta jest wydawana przez Odessa Records związaną z sopockim SPATiF-em. Kolega ze SPATiF-u zaproponował nam jej wydawnictwo, jako że potrzeba mu trochę płyt-fantów. Postaraliśmy się przy okazji zagłębić w temat winyla i też będziemy sami jako Yass Records produkować winyle, jeżeli oczywiście to ma sens.
M.P.: Winyl przeżywa ostatnio renesans.
Tymon: Zobaczymy. Gramy 11 IX w Londynie. Część winyli będzie nasza, część zostanie przy Odessie. Zobaczymy, jak będą schodziły te winyle.
M.P.: Z kim gracie?
Tymon: Sami. Chociaż chyba jest jakiś support. Gramy jako headliner. Zobaczymy. Mam teraz dziewczynę, która jest zaradna, skrupulatna i zdyscyplinowana i stwierdziłem, że lepsza jest formuła firmy rodzinnej, gdzie ona pilnuje, żeby te płyty nie wypływały, bo mam taki zwyczaj, że rozdaję te płyty. Tak samo było z Zappą. Zappa do pewnego czasu wydawał płyty innych ludzi, ale potem stwierdził, że to się nie opłaca, bo oni są wszyscy i tak nieszczęśliwi. Uważają, że zrobiłeś wszystko nie tak. Że mogłeś wyłożyć więcej kasy. Że mogłeś sprzedać dom. Może mają rację. Teraz nie jest już jak w latach 60. Rock’n’roll nie jest już jedyną formą buntu czy ekspresji artystycznej. Kiedyś było tak, że był jakiś nudny mainstream (jakaś muzyka orkiestrowa) albo jazz albo rock’n’roll. I on był naprawdę kanałem buntu. Dzisiaj jest tak dużo muzyk różnych: hip hop, elektronika, jakieś szumowe rzeczy. I ludzie mają taką jazdę, że ta muzyka tworzy jakieś osobne zatomizowane światy. Rock’n’roll dalej jest uważany przez młodych ludzi za taką muzykę wzniosłej ekspresji, krzyku, buntu, ale nie jest jedyną formą tego buntu. Można się buntować na blogu, można też pieprzyć muzykę – nie słuchać jej, można być grzebaczem internetowym. Nie jest tak łatwo z tą muzyką. Kiedyś było tak że ktoś przynosił winyl i mówił „Stary, wydałem płytę w Stanach, w Niemczech”. Wtedy musiał być kimś. Musiał być megagościem, musiał dać tysiące koncertów. Czy to był Nalepa, czy Niemen. Na pewno musiał zrobić dużo, musiał zaprzedać duszę diabłu. A dzisiaj każdy może sobie robić przypałkę i to jest fajne, to demokratyzuje sztukę, przeciwko czemu ja się nie buntuję. Wszyscy robią zdjęcia, muzykę, wszyscy piszą. Ale też ludzie się stają bardziej wybiórczy, już wiedzą, że to jest kicha, to też umiem zrobić w domu. I dzisiaj płyta, najfajniejszego nawet wykonawcy to dziesiąta woda po kisielu. Bo wiemy, że Arctic Monkeys, The White Stripes czy The Raconteurs fajnie grają, ale słyszysz, że garściami ciągną z Bitli, Bowiego, Marley’a. Problemem tej muzyki jest, że jest wtórna, urodziliśmy się trochę za późno i robimy rzeczy…
M.P.: Akurat o Twojej muzyce niekoniecznie są takie zdania…
Tymon: Ja ci powiem tak: ja jestem twórcą kompilacji tudzież jestem twórcą eklektycznym. Niestety nie zdarzyło się mi stworzyć czegoś nowego. Może dlatego, że nie jestem aż tak oryginalnym twórcą, jak mi się wydaje. Mam na pewno swój styl oryginalny, ale nie jestem awangardzistą. Na przykład twórcy muzyki elektronicznej lat 80., np. Cabaret Voltaire (mówię o pionierach) czy twórcy free jazzu. To jest rzecz wyjątkowa: stworzyć nowy styl. Od podstaw ukształtować, stworzyć nowe brzmienie, nową modę. Ja jestem gościem, który kompiluje, ponieważ mój talent polega na imitacji, ale, moim skromnym zdaniem, zawsze to jest rzecz pogłębiona. To jest zawsze rzecz, która niejako ociera się o inne przestrzenie kulturowe. Nie chcę się mądrzyć – lubię czytać książki, lubię oglądać filmy. Generalnie przedmiotem sztuki jest kondycja ludzka, przemijanie, miłość, śmierć, cierpienie, radość, kontemplacja przyrody. To są tematy uniwersalne, które nie zanikają nigdy. Temat jest zawsze ten sam: nasze życie. A forma się zmienia. Nie przejmuję się specjalnie tym, że moja forma nie jest nowatorska. Akurat dzisiaj w tej fazie rozwoju popkultury, a jest to faza nie twórcza, a właśnie kompilatorska, moją najlepszą metodą jest zbieranie do kupy różnych rzeczy à la da Vinci. Grzebanie w tym i w tym, lepienie swojej wypowiedzi z wielu wątków.
M.P.: Rewolucji przewidzieć co prawda się nie da. Ale jak myślisz? Jeszcze czeka coś muzykę? Coś na miarę rock’n’rolla czy początku lat 90. Czy doszliśmy do ściany?
Tymon: Chciałbym, żeby tak było. Wydawało mi się to oczywiste, że po okresie, kiedy zespoły grunge’owe stworzyły nowy styl, nowe brzmienie (a niewątpliwie grunge był ostatnim takim wiarygodnym i energetycznym stylem w muzyce), że pójdzie za tym jakaś kolejna fala. Za lat, powiedzmy 10-15. Bo te style gdzieś mniej więc co tyle się kształtowały na nowo, dlatego że rock’n’roll, punk i grunge to w istocie ta sama muzyka. Może odpadła forma bluesa i teksty przestały być tak zawoalowane. To co się śpiewało nie do końca wprost w czasach rock’n’rolla, to wszystko powiedzieli punkowcy wprost jeszcze dosadniej. Można bardzo prosto stworzyć taki rodzaj analogii między Eddiem Cochranem, Lennonen, Joe Strummerem i Cobainem. Nie widzę różnicy specjalnie jak się na to patrzy z punktu widzenia buntu czy odwagi, czy nawet świeżości harmonicznej. Dla mnie rock’n’roll jest jedną muzyką i nie słyszę takiego podziału na te wszystkie okresy. Jest tylko okres taki bardziej formatywny i rewolucyjny i taki, który zjada własny ogon, jak było za czasów glamu. W tej chwili jest okres odcinania kuponów. Tak mi się wydaje, że to trwa już trochę za długo. Jest dużo kapel, które fajnie grają, wyglądają, kumają bazę. Raconteurs jest bardzo fajną kapelą. Słuchałem ich na żywo na Hainekenie. Są kapele, które robią coś nowego moim zdaniem. Nie ma to może takiej intensywności z tego powodu, że ta muzyka nie jest tak ważna dzisiaj, ale myślę, że to są kapele dalej twórcze i oryginalne, ale nie ma gremialnego i masowego ruszenia. Widzę po młodzieży, że dużo dzieciaków bierze gitary, basy i grają punka. Ale bardziej na zasadzie mody trochę. Mam nadzieję, że stworzą jednak coś nowego.
To jest fajne, że grają, to się demokratyzuje. Rock’n’roll i jazz są sztukami demokratycznymi. One mają troszeczkę inne formy niż, na przykład, sztuka Zachodu. Ona opiera się na podziale na dyrygenta-kompozytora-dyrektora i na gamoni do wykonywania muzyki orkiestrowej. Rock’n’roll i jazz podważyły ten stary model. Tam jest idea synergii grupy – jest team, spirit. I to mi się podoba, że tam jest tak, że może być lider, ale nie ma możliwości stworzenia czegoś bez pozostałych twórców, bez zespołu. Pojawiają się takie hybrydy, gdzie lider jest bardzo istotny, ale np. Doorsi – lider był istotny, ale bez Manzarka nie brzmieliby jak Doorsi. Tak samo z Beatlesami. Zachodnia filozofia oparta o jej instytucje (np. szkoły muzyczne, filozoficzne) podkreśla wagę ego czy autorytetu profesora, dyrektora, nadzorcy. A rock’n’roll i jazz zerwały z tym systemem. Sztuki rewolucyjne, hippisowskie właściwie. Można powiedzieć, że teza jest typu: wkurwiasz mnie, ale bez ciebie nie zrobię kapeli, więc muszę cię słuchać. I to jest coś ciekawego i zajebistego i myślę, że ta dalsza demokratyzacja w sztuce, gdzie wszyscy mówią: słuchaj, nie oszukasz mnie, też jestem artystą, też robię zdjęcia, ale szanuję cię, ponieważ mnie inspirujesz. I to jest pokłosie rock’n’rolla i jazzu. Więc ta sytuacja jest w porządku. Myślę, że ma co się martwić, że rock’n’roll nie jest już konstruktywną formą buntu. Może będą powstawały jakieś takie dzieła wielowymiarowe, typu muzyka połączona z obrazem i to będzie ewoluowało…
M.P.: Jak Polskie gówno…
Tymon: Chociażby.
W tym momencie rozmowa została przerwana, ponieważ zaczynał się koncert. Na resztę pytań Tymon odpowiedział już po występie.
Czytaj na stronie: 1 | 2