- Rozmawiamy z okazji premiery nowej płyty zespołu, „Blue Trance”.
- Nowa płyta. Niesamowite (śmiech).
- Wrażenie po pierwszym przesłuchaniu: płyta bardzo równa, trochę ballad, trochę utworów o zdecydowanie rockowym charakterze, w sumie wypada bardzo interesująco. Jetsem ciekaw Pana opinii na jej temat, tak na gorąco…
- No cóż, ja nie bardzo mogę komentować tą płytę, bo ja jestem w nią bezpośrednio zaangażowany (śmiech). Jestem szczęśliwy, że doszło do nagrania, że znów doszło do spotkania „chłopców z Placu Broni” (śmiech) – wiadomo, przyjechał ten facet z Budapesztu, zresztą my też byliśmy w Budapeszcie, że jest Grek – zresztą jaki on tam Grek, on teraz w Bielsku mieszka (śmiech), że w tej muzyce jest taki jesienny nastrój, jest dużo kolorów, samo jej przygotowanie było bardzo spontaniczne, ale piękne: był fragment w Budapeszcie kilka dni, było nagrywanie w Lubrzy, w takim starym młynie, też kilka dni, fragment w Beskidach, gdzie pisałem teksty, razem z moją żoną Aliną, to też jest pewna nowość, bo tym razem pisaliśmy teksty pod muzykę, musiałem podpowiadać, jak dopasować tekst do rytmu, do frazowania, do tempa, co też, myślę, wyszło dobrze, bo nie jest to takie łatwe. Teksty są o uczuciach, o szczęściu, o pamięci, o człowieczym losie po prostu. „Blue Trance” jest odejściem od pewnego patosu, jaki ostatnio się u nas pojawiał – „żelazna kurtyna”, to coś takiego, co kiedyś wyznaczało system podziału świata, a już Europy na pewno, i to było bardzo niewdzięczne. A ta płyta jest odejściem od tego, jest taka bardziej na luzie. Jest duża różnorodność nastrojów, które się tu ładnie ze sobą zakomponowały, niezależnie, czy to moje utwory, bardziej klasycyzujące, uwertura i koda, bardzo dynamiczne; potem, niejako wewnątrz, są utwory, które niosą pewne treści, w utworach Antymosa, na przykład, są takie przetworzenia, które nadają ciepło całości. I nadaje to koloryt całości, bo to już jest inna muzyka. Jakby inne wcielenie. SBB ma swój charakter, taki, że każdy kolejny projekt robi inaczej. Projekty teatralne, boksy, nie mówię już o płytach live, o tym, co ktoś wygrzebał na strychu albo w taśmotekach, albo antologiach – bardziej mam na myśli to, co teraz możemy zrobić my, trio kreatywnych muzyków, zawodowców, z których każdy żyje z muzyki, interesuje się tym, na czym gra. Na przykład Gabor. Niby tylko bębniarz, ale on tak stroi swoje bębny, że niejeden z orkiestry symfonicznej by tak nie dał rady. Poza tym jak ja mówię inżynierom dźwięku, że na scenie będzie osiem kotłów, to mówią, że SBB to chyba ma czterech perkusistów. A on jest tylko jeden, i robi to wszystko sam, bardzo precyzyjnie. To jest facet, który trzyma fason, tak bym to nazwał. On gra, bo on chce, bo on to lubi. Antymos to samo, on jeszcze ma przecież swoje pododdziały, swoje trio na przykład, coś tam jeszcze z jakimiś Grekami nagrywa, coś tam z teatrem próbuje, czy samemu nagrywa, ma takie studio domowe i dłubie sobie w nim. On siedzi w tym, on zachował w sobie to, co miał na początku, jeszcze podczas naszego pierwszego spotkania. Przyszedł do mnie z koleżanką, moją, w zimie, i z obdartym Defilem, i chciał mnie poznać wtedy. I grał na tym Defilu za pięćdziesiąt złotych, w zimie, gadał ze mną przed domem i grał. I teraz, ma nowy sprzęt, i dalej to samo, gra ciągle. Gada ze mną i gra, je i gra, idzie do ubikacji i też gra (śmiech). To jest facet, który jest przylepiony do gryfu i wszędzie z gitarą chodzi. Nie wiem co na to Basia, jego żona (śmiech), ale powiedzmy, że też jest zadowolona. Można powiedzieć, że oni są zahartowani, w sztuce, od samego początku. I ja też. Mam rodzinę kochaną i wszyscy mnie wspierają, kibicują mi, są ze mną razem w tym, co się nazywa muzyka, sztuka w ogóle. Córki też się interesują muzyką, Ela, najstarsza, śpiewa, tańczy, Luiza robi teatr, często ozdabia go moją muzyką, robi festiwal, premiery i tak dalej, Karina, ona już jest mamusią, a ja dziadkiem (śmiech), też siedzi w muzyce i w tańcu. Dwa lata temu, w Berlinie, wystąpiły wszystkie trzy dziewczynki z SBB, zrobione było drugie proscenium i graliśmy my trzej, Gabor, Antymos i ja, i one co jakiś czas tam z tyłu wchodziły, muzy tańczące. Fantastyczne.
- Tę atmosferę spontaniczności na tej płycie doskonale słychać, choćby w nagraniu „Red Joe”…
- „Red Joe” to takie skojarzenie, jeszcze z czasów „Leśniczówki”. Pytają mnie czasem: co bym robił, gdybym nie robił SBB? Zrobiłem „Leśniczówkę”. Ten czas, kiedy gram z różnymi, fantastycznymi muzykami, przez prawie dekadę, począwszy od Ryśka Riedla przez Jurka Kawalca, Michała Giercuszkiewicza, mojego brata, Romana Kostrzewskiego, Leszka Windera, Andrzeja Urnego, całą gamą wspaniałych ludzi, wspaniałych twórców. Fantastyczny czas! Ten utwór do tego nawiązuje. On był tak po prostu zagrany, wstaliśmy rano, nastroiliśmy się, zagraliśmy i weszło. I on tak nawiązał, do świeżości, budzącego się poranka. A w swoim charakterze on nawiązuje właśnie do tego klimatu, do grania w „Leśniczówce”. To jest taki Skrzek, który nie wie, co ma ze sobą począć, ale i tak jest skazany na to, żeby być muzykiem (śmiech).
- Oprócz klubu „Leśniczówka”, angażuje się Pan w jeszcze inne projekty poza SBB. Między innymi taki ciekawy projekt „Schody do nieba” w Planetarium Śląskim…
- To nowy projekt, istniejący od trzech lat; właśnie go zawiesiłem na pewien czas. Głównie z tego powodu, żeby się za bardzo nie rozdrabniać. „Schody do nieba” kojarzą mi się z przestrzenią, z kosmosem, z tym, że tutaj, na Śląsku, są jeszcze miejsca, które można odkrywać. Samo Planetarium, które sobie stoi tam, jako taki gadżet, kawał czasu, nagle okazuje się czymś nowym, z tymi projekcjami, z tą muzyką, według różnych scenariuszy, bo robiliśmy tam cały show, „Epitafium”, był dzwon, my graliśmy m.in. w atrium, w innych częściach tego gmachu też robiliśmy kontrapunkty różne. Bo można tak robić, i chciałbym tak dalej robić, ale żeby to miało jakieś przeniesienie też w świat. Bo żyjemy w czasach, w których takie przeniesienie w świat ma znaczenie. Różni tacy mówią: że Europa, Europejczycy, takie różne. Jeśli dopiero teraz to zauważamy, to jest moim zdaniem za późno. Przecież my jesteśmy Europejczykami od wieków! Oczywiście, teraz stało się to modne, bo jesteśmy w tzw. Unii. To ma znaczenie polityczne, finansowe, ale nie oszukujmy się, my jesteśmy Europejczykami już od lat! SBB w tych latach, kiedy wchodziło, grało „Freedom”. Graliśmy o wolności, zanim nastąpiła tu rewolucja, każdy nasz koncert, czy na Welodromie w Brnie, czy w NRD, czy gdziekolwiek w bloku wschodnim, to była manifestacja! Młodzi ludzie chcieli wolności, oni chcieli, oni czuli, że coś jest nie tak. Że coś tu nie gra, że jakaś żelazna kurtyna, że Berlin Wschodni/Zachodni, że czemu Czesi nie mogą sobie pojechać dalej niż do Polski, że stoją pomniki żołnierzy radzieckich, a nie amerykańskich, czemu są ruskie bazy wojskowe, o co się rozchodzi. Był to czas dziwny, a jednocześnie my byliśmy tego świadomi, byliśmy już wtedy Europejczykami. Wiedzieliśmy, o co chodzi, i dużo ludzi o tym wiedziało. I jakieś nawiązania do tego się zawsze pojawiają, jest nowa rzeczywistość, jest jakby takie nadganianie, próbujemy teraz, my, młode państwo, które od dwudziestu lat buduje się na nowo, nadgonić stracony czas. Jest to słyszalne, jest to odczuwalne. Brakuje nam producentów, show-businessu, wszechstronności, przebicia na świat. Czemu nie ma Mistrzostw Europy na Śląsku? Przecież Stadion Śląski to taka nasza Brasiliana wręcz była. To jest też to, że Śląsk jako taki powinien mieć też rację bytu gdzieś, dalej. Ten nasz SBB, on się wywindował, w różny sposób, na świat. To, że my tak teraz wracamy do korzeni, tak jak ja wracam teraz, do ojcowizny, to ma swoje zalety, ma swoją amplitudę, ma swoją dynamikę, a jednocześnie też przy takich ułożeniach, jakie teraz są, na Śląsku czy w Polsce, ma swoje minusy, bo ciągle nie wiadomo, jak się przedostać dalej. Bo żebyś mógł dalej iść w świat, to ciągle musisz istnieć w światowym show-businessie. My jakoś w nim istniejemy, ciągle, graliśmy cztery lata temu na festiwalu w Meksyku, Baja Prog Rock Festival, razem z zespołem Marillion, na koncercie finałowym, jest tam pięćdziesiąt tysięcy ludzi, jest cała Kalifornia, są ludzie z całego świata i wszyscy znają SBB! Meksykanie również! I puszczają tą muzykę, oni ją chłoną! Ale żebyś mógł być obecny stale na topie na świecie, musisz mieć za sobą całą machinę. Musisz mieć agencję na przykład w Londynie. Bo w Warszawie to już troszeczkę za słabo, a w Katowicach to już w ogóle ciężko. Musisz mieć zasięg. Dlatego SBB, zespół kultowy, zespół legendarny, musi mieć jeszcze większe możliwości przedostawania się w świat. Józef Skrzek też. Jestem w trakcie nowej produkcji ze Zbyszkiem Preisnerem, który sobie bardzo dobrze to rozwiązuje wszystko, grałem z nim kilka koncertów, dużych, jako gość, na przykład na Akropolu, w Paryżu, w Londynie. Po prostu ktoś za tym stoi, że mu to robi. Jest to w zasadzie muzyka filmowa, są orkiestry, chóry, są soliści. Ale to jest tak, że musisz wyjść poza schemat: a, ja będę grał tutaj, bo mi jest tutaj dobrze. Ale przez to masz mniejszy zasięg. Zauważ, co się dzieje. Przecież radia komercyjne mają taki zasięg, że koniec. Telewizje komercyjne, tak zwane, to samo. Możesz być geniuszem, a będziesz w kącie stał. Musisz się przedostać, obojętnie czy masz szesnaście lat, czy sześćdziesiąt. Jeśli potrafisz – twoje szczęście. Na tym to polega. To, co my tworzymy, to jest sprawa naszych kreacji, naszych odkryć, naszego stanu ducha na dzień dzisiejszy. Jak zrobię porządek z remontem w domu, to biorę się na ostro do działalności artystycznej (śmiech). Bo to jest tak, żeby najpierw zrobić porządek tutaj, na ojcowiźnie, a potem ruszać w świat.
- Czyli projekt Józef Skrzek East Wind też na razie jest w fazie zawieszenia?
- Wiesz, czas pokaże. Na razie zajmuję się tym, co już jest, czyli „Blue Trance”, to nowe zdarzenie, które jest teraz. Wiele osób z tej generacji, w której SBB, że tak powiem, „dowodziło”, czyli lata 70., to teraz są ludzie dojrzali, którzy często nie mają czasu na sztukę, bo nie ma możliwości – wiadomo, ganiają za tym, żeby utrzymać rodziny, żeby zajmować się egzystencją jako taką. Bo kto ma się tym zajmować, małolaty? Ktoś to musi ogarnąć. I to jest mankament tej sytuacji, że ci nasi wieloletni fani mają coraz mniej czasu na sztukę. W prawidłowo idącym, budującym się społeczeństwie jest czas na wszystko, na pracę i na kulturę. A co na tym cierpi? Kultura właśnie. Ale my się spotykamy z tym, ja na bank, spotykam wielu ludzi, którzy mnie utożsamiają z tym tyleż dziwnym, co pięknym czasem. I to mnie bardzo buduje! Ja nawet ostatnio się nie strzygę. Jak idę ulicą i wiatr mi rozwieje włosy, to wtedy ludzie podchodzą i mówią: a, ja pana znam, pan jest ten słynny Skrzek (wybuch śmiechu). Można być takim, co to tylko się podlizuje, a można też być autentycznym i wchodzić w całą sytuację, miękko, ale wchodzić, z tym co proponujesz. I jak to ma odzew, to jest jeszcze większa radość, bo to wtedy jest mądre, jest prawdziwe.
- Na nowej płycie jest taki utwór, „Szczęście jak na dłoni”. Jego melodia trochę przypomina jeden z utworów King Crimson…
- Świetny zespół, zawsze był gdzieś tam blisko nas, często nas ze sobą porównywali… Tam jest coś takiego, tiii-di-dam (nuci). Jest to trochę inne, interwał jest w trzecim takcie. Tu się rzeczywiście zbliżyliśmy, jest takie nawiązanie, na pewno, które jest takie... sympatyczne. Ja mam, oczywiście, harmoniczną świadomość takich analogii, ale jednocześnie, mam duży szacunek dla King Crimson. I ten fragment nas zbliża bardzo, taki interwał kilkutaktowy. To taka inspiracja. Inna rzecz, że z tym utworem były perypetie, on miał być, a za chwilę miało go nie być na płycie. Dopiero potem dograłem tam drugi fortepian – zresztą w studio był fantastyczny fortepian, Fazziori, pierwszy raz grałem na takim fortepianie, świetnie brzmiący, a jednocześnie lekko, w tempie, ale głęboko. Za pierwszym razem, jak grałem w tym utworze, to mi to nie sztymowało (nie zgadzało się – przyp. PS). Potem dołożyłem drugi fortepian i mówię: kurczę, coś się zaczęło kluć. Potem stwierdziłem, że ma za dużo minut, zacząłem go skracać… Ten utwór powstawał w sumie od końca. I w pewnym momencie, w pierwszej wersji, on nie miał wejść. Potem zacząłem go badać, dodawać różne smyki, sample, gitary i zaczął mi się podobać. Skróciłem go, bo uważałem, że był za długi, potem nagrałem wokal i stwierdziłem, że jest świetnie. A ten interwał: tiii-di-dam został. Zresztą, mi się od początku też odpowiednio kojarzył (śmiech). Ale inne harmonie są.
- Mówił Pan o wspólnym koncercie z Marillion na Baja Prog w Meksyku. Z tego co wiem, ten koncert był rejestrowany. Jest szansa, że ten cenny materiał się ukaże?
- No, straciłem trochę kontakt z tym Lopezem, który to organizował, czy jak mu tam było… Tam same Lopezy (śmiech). Muszę dojść do ładu z nim, bo to już cztery lata temu było. Też chętnie bym miał w posiadaniu taką dokumentację. Tym bardziej, że potężna instrumentacja tam była. Między innymi melotron, taki taśmowy. Oryginalny! Oni mieli wszystko! Hammond, melotron, moje Moogi do tego, w takie trzy potężne skrzydła to poukładali. Perkusista miał kotły symfoniczne, dzwony, dzwonki, takie tam, w cholerę tego mieli tam (śmiech). Byliśmy tam traktowani jak gwiazdy! To jest właściwie sedno sprawy. Byliśmy na tym festiwalu w roli „stars”, już nawet nie „headliners”. Angole japy otwierali, kto to jest! Oni tak do końca nie wiedzieli kto, a potem rozgrzewaliśmy się, stroiliśmy i szczęki im opadały. Potem pojechaliśmy na takie barbecue do Meksykanów, i w kółko tam leciała nasza muzyka, oni ją puszczali. I chłonęli tą muzykę! A tequili ile tam było! I to takiej świetnej, nie takiej jak ta tutaj w sklepach. Tutaj to bimbry sprzedają, a tam była świetna tequila. Mam nadzieję, że dojdę, kto ma te taśmy.
- W ogóle dużo pozycji koncertowych zespół ma na rynku, od pewnego czasu wychodzą kolejne pozycje w ramach tzw. kolorowej serii. Ona będzie obejmować tylko okres do 1980 roku, czy późniejsze lata też będą miały swoją reprezentację? Zwłaszcza okres z Andrzejem Ruskiem jest bardzo ceniony przez fanów…
- No nie wiem. Ja akurat nie mam rozeznania, co do wszelkich gustów i sondaży (śmiech). Jeśli tak uważają, to czemu nie. Czasami jest to dla mnie zaskakujące, że coś się ukazuje, a ja się dowiaduję ostatni. Lepiej, żeby, jak ktoś chce coś wydać, wcześniej się do mnie zgłosił. Niech się co niektórzy nauczą tego (prawdopodobnie chodzi o bootlegi i wydania nieautoryzowane, a nie akurat o kolorową serię, która ukazuje się w porozumieniu z Józefem – przyp. PS). Ja na razie tej sprawy nie ruszałem, Zbyszek Preisner zrobiłby wokół takiej sytuacji od razu wielki szum. Ja nie jestem akurat aż takim katem, ale kto wie… Zobaczymy.