ArtRock: Witaj Fish! Słuchałem twojej wczorajszej rozmowy z Piotrkiem Kaczkowskim [24 luty 2008 – przyp. KK], z której wynika, że „13th star” uważasz za najjaśniejszą gwiazdkę na nieboskłonie twojej twórczości?
Fish: Witaj! Tak, myślę, że właśnie teraz nagrałem swój najlepszy album. Pięćdziesięciolatek odpalił taką kometę – to wspaniałe. Jestem naprawdę dumny. Zarówno konstrukcja, jak i tematyka tego albumu są znakomite.
AR: Dzisiejsi fani coraz częściej mają ochotę na ciężkie granie. Ty jednak nie poszedłeś w stronę heavy rocka?
F: Zgadza się. Ale ciężkość muzyki nie ma znaczenia. Dużo fanów Iron Maiden było fanami Marillion. Ale coś w tym jest, że im ciężej gram, brzmię tym bardziej atrakcyjnie. Dziwne... No, ale w końcu zawsze byłem rockmanem – od zawsze słuchałem takich kapel, jak Led Zeppelin, równocześnie zachwycając się Genesis i im podobnymi. „13th star” brzmi trochę ciężej, niż moje poprzednie nagrania może dlatego, że na starość robię się coraz bardziej agresywny [śmiech].
AR: Czyli twoja muzyka dalej zalicza się do rocka progresywnego?
F: Nie interesuje mnie rock progresywny. Dzisiaj to nic innego, jak wielkie gówno. Kiedyś grało się rzeczywiście skomplikowaną kompozycyjnie muzykę, ale brzmiało to jak muzyka! Dźwięki były przyjemne, a całość otaczała aura niezwykłości. Dzisiaj powstał taki problem, że artyści realizują poprzez muzykę progresywną jakieś matematyczne fanaberie. Czy ktoś te zgrzytanie w ogóle szanuje? Pseudo-progrockowi twórcy myślą, że jak zagrają w dwudziestu różnych tonacjach i rozłożą to na kilkanaście minut nagrania, to stworzą coś fantastycznego – mylą się! Jeżeli posłuchasz Yes, zobaczysz różnicę jakościową w muzyce progresywnej kolejnych dziesięcioleci. Nie znam wielu współczesnych zespołów progresywnych, które swoją grą uprzyjemniałyby swoim słuchaczom życie. Dziś grają tylko instrumentalni matematycy. Niektórzy powinni się trzymać z dala od komputera, bo przy jego pomocy zbyt łatwo robi się muzykę. I to tak gównianą, że zapomina się ją po trzech tygodniach. Natomiast, sekret dobrego albumu tkwi w tym, żeby przetrwał lata w odtwarzaczach.
AR: A zatem nie uznajesz muzyków, którzy siadają za laptopem i nagrywają/dają koncert?
F: Nie o to chodzi. Sami też używamy loopów z komputera, ale perkusja, gitary i całe najważniejsze mięsiwo jest odgrywane na żywo. Elektronika służy nam jako dodatek. Denerwuje mnie, gdy ktoś wszystko robi na laptopie, bo brakuje mi w tym pasji. Dla mnie taki człowiek pozostanie matematycznym eksperymentalistą. I właśnie dużo zespołów progresywnych tak robi. Rock progresywny został skradziony przez snobów, którzy postanowili zająć zaułek rynku muzycznego, ze względu na jego właściwości nobilitujące.
AR: Wróćmy do „13th Star”. Jak ciężko było Ci napisać tak osobiste teksty, opisujące najbardziej prywatne uczucia?
F: Było ciężko. Moje lirykopisanie przypadło na okres, gdy byłem jednocześnie silny emocjonalnie i poetycko usposobiony. Okoliczności przesądziły, o tym, co zacząłem opisywać. Pracę rozpoczynałem w momencie, gdy rozpadł się związek, w który się silnie zaangażowałem... Byliśmy dwiema osobami, które bardzo się kochały, ale miały inne cele w życiu. Nie mogłem zapewnić Madeline tego, czego najbardziej pragnęła – rodziny. Ja byłem już na to za stary. Trzy miesiące po rozstaniu zrozumiałem jednak, że cały czas ją kocham i chwyciłem za pióro. Postanowiłem przestudiować ten związek, zbadać dlaczego nam nie wyszło, co zrobiłem źle [skąd my to znamy – por. „Keyleigh” – przyp. KK]. Starałem się być ze sobą szczery tak bardzo, jak to tylko możliwe.
AR: Kiedyś powiedziałeś, że muzyka rockowa musi być polityczna; że rockman musi się buntować, być rewolucjonistą. Czy dzisiaj po ukazaniu się skrajnie osobistej „13th star” dalej podtrzymujesz tę opinię?
F: Jak ja nie lubię być cytowany! Czasami powiem coś, co może być rozpatrywane tylko wewnątrz jakiegoś kontekstu. Tak jest i tym razem. Polityka wydaje mi się ostatnio zbyt głośno „warcząca”, domagająca się uwagi. Nie jest to zbyt przyjemne, bo czujesz się tak, jakby wtłaczali ci ją w głowę jakimś młotem. Jeżeli młot spada ci na głowę zbyt często, nic dziwnego, że masz dosyć. Moja twórczość zależy od chwili – tym razem nie byłem zainspirowany polityką, stąd warstwa liryczna mówi o zupełnie innych rzeczach.
AR: Po wydaniu „Field of Crows” mówiłeś, że sama muzyka nie wystarcza do realizacji twoich wizji. Potrzebujesz wizualizacji? Myślisz o jakimś specjalnym dvd, związanym z nowym albumem?
F: Hmm.... Musisz pamiętać, że wizualizacje są w stu procentach dyktowane przez teksty utworów, a te z mojej nowej płyty są na tyle żywe, że ciężko będzie mi stworzyć do nich wizualizacje. Musiałbym uwierzyć w zwykłe dopasowywanie obrazków do słów na zasadzie „chybił trafił”. Nie ma na razie w głowie obrazu, jak takie wizualizacje miałyby wyglądać.
Ponadto, problem z tym, że takie przedsięwzięcie wymaga bardzo dużych nakładów finansowych. Nie wiem, czy pamiętasz ostatnie dvd Porcupine Tree [„Arriving somewhere...” – przyp. KK]? Nagranie video wyszło fantastycznie, ale trzeba wziąć pod uwagę środki, jakimi oni dysponowali – uwierz mi, że to ogromne sumy! Nie mam pieniędzy na taką realizację.
Zresztą chciałbym zrobić cos bardzo poruszającego, a nie zmontować byle co najmniejszym nakładem finansowym. Mimo wszystko, marzy mi się dvd z tej trasy i chciałbym zrobić coś niepowtarzalnego. Problem w tym, że nie wiem jeszcze, na czym ta inność miałaby polegać. Mam kilku przyjaciół reżyserów, którzy mogą mi pomoc. A pomysł - wierzę, że powstanie spontanicznie. W końcu muszę nagrać jakieś wideo do singla „Arc Of The Curve”.
F: To oczywisty wybór. Chociaż utwór jest bardzo osobisty, to przypomnij sobie „Kayleigh” i zobaczysz, że taki temat się sprzedaje. Ponadto utwór trwa 3.59 minut, został dobrze zrealizowany, dobrze zagrany, rozwija się w dobrym tempie – oczywisty wybór na singla. Singel to reklama całej płyty, musi się wyróżniać.
AR: A możesz mi wymienić trzy albumy z tego roku, które się według ciebie wyróżniły?
F: Nie mogę. Niczego nie słuchałem przez ostatni rok z powodu prac nad „13th Star”. Owszem, kiedy przygotowywałem program dla radia Planet Rock, musiałem czegoś posłuchać, żeby zmontować sety. Ale na co dzień tego nie robię. Steve Vantsis słucha muzyki, ja nie mam na to czasu. Wracając do domu po tych wszystkich konferencjach prasowych, słuchanie muzyki jest ostatnią rzeczą, na którą się zdecyduje. Zdecydowanie wolę oglądać filmy. Kiedy słucham, włącza się we mnie podejście analityczne – oceniam: to jest dobre, to nie, a jak on to zrobił, etc. W tym sensie jestem skrzywiony. Natomiast podczas oglądania filmów mogę się niby po prostu rozkoszować.
AR: Wspomniałeś o radiu. Możesz opowiedzieć coś więcej o swojej pracy dla Planet Rock?
F: Pracowałem tam przez trzy miesiące, podczas których miałem okazję trzykrotnie zagościć na antenie. Zagrałem Van Der Graaf Generator, Gentle Giant, Genesis, Yes, Foo Fighters, Nine Inch Nails, Led Zeppelin, The Who, Franka Zappę, Joni Mitchell. Zrobiłem dobry program. Podczas tych trzech miesięcy w radiu słuchałem naprawdę dużo muzyki z płyt, które przez lata nie kręciły się na moim gramofonie. Większość materiały muzycznego do programu poszło właśnie z winyli.
AR: Najpierw mówisz, że nie słuchasz muzyki, a jeżeli tak się, to głównie z winyli. Czy uważasz, że nadchodzi koniec ery CD-ków?
F: Na to wygląda. Piractwo robi straszne spustoszenie. W związku z nim cały rozwój przemysłu muzycznego zmierza w złym kierunku. Ludzie przestali szanować artystów, czego wyrazem jest piractwo. Wiesz, ile mnie kosztowało wydanie nowej płyty? 67 tysięcy funtów! Jeżeli każdy go ukradnie z internetu, nie będę miał funduszy na zrobienie następnej. Dlatego trzeba przeciwdziałać piractwu. Jak można to zrobić? Chociażby uatrakcyjniając opakowania. Istnieje opcja powrotu do winyli, ale ta wydaje mi się mało praktyczna. Chociaż „13th star” ukaże się w limitowanym nakładzie na dużym czarnym krążku. No ale to nie oznacza sukcesu piratów, oprócz winyli mamy inne bronie. Na przykład książeczki, dołączane płyty dvd, etc. Piraci tego nie zrobią. Poza tym, jeżeli utrzymujesz cenę relatywnie nisko, fani chcą kupować twoje albumu na płytach, bo wtedy czują, że mają coś wartościowego w ręce, coś materialnego na własność. Wirtualne posiadanie mp3-jek im tego nie zastąpi.
Ale powiem ci jeszcze, jaka moim zdaniem jest geneza piractwa. Cały czas maleje liczba zespołów, które nagrywają równe płyty, gdzie każdy utwór sprawia słuchającemu tyle samo radości. Coraz częściej jeden, dwa kawałki, które jakoś nadają się do słuchania, stają się powodem do wydania całej płyty. Oprócz kilku nagrań albumy często nie oferują nic wartościowego. Dlatego ludzie wolą ściągać pojedyncze utwory, skoro niewielu jest w stanie nagrać w całości dobrą płytę, na która warto by wydać pieniądze. Nie widzę w tym nic dziwnego, że nikt nie chce zapłacić kilku funtów za niepełnowartościowy kawałek plastiku.
AR: Pozwól, że odwołam się jeszcze do zamierzchłej historii. Czy w początkach lat 80 spodziewałeś się tak ogromnego sukcesu swoich pierwszych kroków muzycznych z zespołem Marillion?
F: Tak spodziewałem się. Działa taki mechanizm, że rozrkęcasz zespół, nie ma żadnego przeciwnika, który miałby cię powstrzymać przed sukcesem, dlaczego więc nie miałbyś się spodziewać sukcesu? Od razu myślałem, żeby dorównać wielkością takim muzykom jak Genesis. To brzmi arogancko, ale tak postępują młodzi muzycy. Z przyjaciółmi z Marillion od początku liczyliśmy, że „Script” będzie wielki – niestety nie był. Myśleliśmy, że „Fugazi” będzie wielkie – niestety nie było. Ale potem przyszły dwa albumy absolutnie doskonałe. Gdybym nie miał takiej wiary w siebie już wtedy, dzisiaj byśmy tutaj nie rozmawiali. Zobacz dookoła czai się tylu pieprzonych krytyków, którzy chcą cię zniechęcić.
A krytyką to nie ma się co przejmować tak naprawdę. Krytycy naiwnie wierzą w tendencję, że każdy twój następny album okaże się lepszy od poprzedniego – a ta po prostu nie istnieje. Wszyscy poruszamy się wzdłuż sinusoidy – raz lepiej nam idzie, raz gorzej. Przynajmniej, jak pojawi się coś wspaniałego, potrafisz to docenić na tle tego całego badziewia, które nagrałeś wcześniej. Takie gwiazdki zresztą mogą to całe badziewie usprawiedliwiać. Przypomnij sobie, że dużo ludzi w połowie lat 90. już myślało, że jestem martwy, a jednak żyję do dziś [śmiech].
F: Nie mogę sobie tego dobrze przypomnieć. Arjen jest bardzo utalentowanym człowiekiem. Nasza współpraca trwała tylko kilka dni. Wyszedł całkiem ciekawy eksperyment. Może dlatego, że nigdy wcześniej nie pisałem tekstów dla kogoś na zamówienie. To był dla mnie jako lirykopisarza dobry test. Co do samego Arjena, to pracujemy trochę w inny sposób. On potrafi wywołać wspaniała muzyczną aurę, kiedy gra na gitarze, ale tworzy w innym, niż ja stylu – takim amarillionowym.
AR: Na sam koniec powiedz szczerze, czy czegokolwiek żałujesz w swojej karierze muzycznej?
F: Niczego. To strata czasu czegokolwiek żałować. Od tego człowiek tylko robi się smutny. Wszystko, co się wydarzyło, miało jakiś wpływ na moją karierę. A skoro na końcu zrobiłem wspaniałą rzecz, z której jestem dumny, to znaczy, że wpływy te okazują się pożyteczne. Wyznaję maksymę: jeżeli coś cię nie zabije, to cię wzmocni. Twoje życie zawsze przyjmuje określony kierunek na podstawie twoich decyzji. Cały czas musisz decydować, nie ma więc szansy, żeby w życiu uniknąć pomyłki. Naturalne jest mylić się, więc dlaczego miałbym tych pomyłek żałować?
AR: Dziękuję bardzo za to, że mimo późnej pory i ciężkiego dnia byłeś tak miły, żeby udzielić wyczerpujących odpowiedzi na wszystkie pytania.
AR: Do zobaczenia!
Z Fishem rozmawiali: Krzysztof Krakowski – ArtRock.pl, Piotr Bujnowski – Radio Aktywne, Paweł Kamiński – Radio Kampus,
Fotografie: Michał Kirmuć – Teraz Rock,