ARTROCK: Witaj Steven. To ja odpowiadam za twoja pobudkę...
STEVEN WILSON: Ach tak? Fakt, wszak jesteś pierwszym dziennikarzem. Ale i tam musiałem wstawać do pracy.
ARTROCK: Chciałbym zadać ci kilka pytań dla czytelników naszego portalu, który z tego, co wiem jest ci znany.
STEVEN WILSON: Tak, kojarzę nazwę i chyba nawet ktoś w studio kiedyś mi pokazywał waszą ciemną, mroczną stronę. Bardzo mi miło.
ARTROCK: Zacznijmy trochę od historii. W 1993 roku w wywiadzie dla BBC Radio na pytanie: Czym jest Porcupine Tree? Odpowiedziałeś: Porcupine Tree jest narkotycznym progresywnym rockiem kopiącym i krzyczącym w lata dziewięćdziesiąte. Czym teraz jest Porcupine Tree?
STEVEN WILSON: To dobre i trudne pytanie. Moje wprowadzenie do Porcupine Tree - teraz. Z pewnością nie jest juz tym samym, czym było w roku dziewięćdziesiątym trzecim. Wydaje mi się, mam taka nadzieję, że kreuje, tworzy nowy styl muzyki progresywnej, czerpiący garściami z przeszłości i patrzący daleko w przyszłość. Muzyki, która przegląda przeszłość by spojrzeć w przyszłość. Myślę, że obecnie muzyka ta jest bardzo zróżnicowana, zawiera dużo wątków i aspektów metalowych. Znaleźć w niej można zdecydowanie mniej instrumentalnych epizodów, więcej jest dobrych tekstów, harmonicznych wokali. Według mnie są dwa sposoby na opisanie muzyki Porcupine Tree, jako muzyki progresywnej: Pierwszy - to zespół tworzący nową odmianę muzyki progresywnej bazującej na tradycji lat siedemdziesiątych i bardzo często robiącej coś, co korzysta z wielu różnych styli i kierunków wytyczonych przez takie zespoły jak Tool, The Mars Volta, Radiohead, Sigur Rós. Drugi - bazując na bardzo jasnych i czytelnych korzeniach progresywnej muzyki lat siedemdziesiątych... Czekaj, w zasadzie nie progresywnej, ale bazując na eksplozji wszelakich albumów w niezliczonej ilości odmian rockowych albumów właśnie w latach siedemdziesiątych i przetwarzający to przez popularne obecnie style, takie jak metal, trip-hop, ambient, jazz, czasem też pop. To bardzo skomplikowane, ale jednocześnie futurystyczne i pozwalające cieszyć sie ta praca każdego dnia.
ARTROCK: Dzisiaj obchodzicie pewną małą rocznicę. To wasza dziesiąta trasa w naszym kraju, począwszy od pierwszego października 1997 roku, od czasu Signify Tour...
STEVEN WILSON: Och, naprawdę? Tu mnie zaskoczyłeś.
ARTROCK: Pamiętam tamten koncert jak dziś, w Krakowie, w Filharmonii. Przed wami wystąpił polski zespół LIZARD...
STEVEN WILSON: No cóż, moje wspomnienia są bardzo mgliste. Choć pamiętam swój strach przed pierwszym kontaktem z polską publicznością, pamiętam podpisy w malutkim sklepiku (pamiętny sklepik Rosk-Serwisu przy ulicy Szpitalnej 7 w Krakowie - przyp. Anorak) i jakieś karmazynowe muzyczne fragmenty.
ARTROCK: To jednak nie tak źle, jak na tyle lat. Czy zauważasz jakąś różnicę w odniesieniu do swoich fanów, na przestrzeni tych lat - w szczególności w Polsce?
STEVEN WILSON: Nie sądzę. Co do polskich fanów, takich doświadczeń nie mam. Myślę, że na początku było ich zdecydowanie mniej niż w innych krajach, np.: we Włoszech, tam graliśmy też pierwsze koncerty, choć mniej liczne niż w Polsce w roku 1997. Było już w tamtym czasie wielu fanów progresywnej ery, więcej niż romantyczno-symfonicznego rocka. Wiem, że straciliśmy do dnia dzisiejszego bardzo dużo fanów, ale wiem też, że zyskaliśmy jeszcze więcej nowych. Związane jest to z rodzajem muzyki, jaką gramy teraz. Mamy więcej fanów związanych z muzyką metalową, bądź tez alternatywną. W Polsce w mojej opinii tych fanów stale przybywa i są to jedni z najprawdziwszych i najtrwalszych fanów. Co więcej widzę coraz większe zróżnicowanie w wieku - od pięciolatka po faceta, który mógłby być moim ojcem - oraz w gatunkach muzycznych, z jakich wywodzą się fani, wystarczy spojrzeć na koszulki. Zresztą sam to zapewne obserwujesz.
ARTROCK: Rzeczywiście. Na początku graliście w Filharmoniach i stosunkowo niedużych klubach, w Krakowie było nieco ponad trzystu fanów, teraz gracie w hali przed ponad trzytysięczną publicznością. Wzrost o tysiąc procent w ciągu dziesięciu lat. To chyba niezły wynik. Kiedyś byliście grupka dla zapaleńców i pasjonatów, teraz jesteście wielkim zespołem, a zna was każdy fan psychodelicznego rocka.
STEVEN WILSON: Dokładnie tak. Wzrost jest zauważalny i to nas oczywiście bardzo cieszy.
ARTROCK: Wielokrotnie mówiłeś, że nagrania z pierwszej części waszej dyskografii nie są dla was najważniejsze, że idziecie dalej, w przyszłość. Mam pytanie odnoście jednego z najstarszych Twoich dokonań, brakującej na mojej półce w wersji oryginalnej płyty Yellow Hedgerow Dreamscape. Jestem w niej zakochany od lat. Czy masz jakieś plany co do jej reedycji?
STEVEN WILSON: Yellow Hedgerow Dreamscape? Zdecydowanie nie. Nie mam takich planów w przypadku tej płyty. Być może kiedyś pewnego dnia coś się wydarzy i się na to zdecyduję. Ale teraz - zdecydowanie nie. Nie lubię tej płyty. Wyszła w edycji winylowej i kilkunastu płytach CD. Moim zdaniem to w zupełności wystarczy. Może kiedyś jak będę dziadkiem na emeryturze.. (śmiech)
ARTROCK: Pół roku temu zostaliście nagrodzeni przez czytelników Classic Rock, nagrodą za najlepszy album roku - chodzi mi oczywiście o Fear Of A Blank Planet. Mógłbyś opowiedzieć nam o tym wydarzeniu?
STEVEN WILSON: Och, to było szalone i zwariowane. Jedna z najbardziej ekscytujących rzeczy jak mnie spotkała. Wszystko działo się podczas uroczystego obiadu na trzysta osób. Wokół siedziały same osoby, których słucham od zawsze, przy stoliku obok Jimi Page, John Paul Jones, Tony Iomi, Geezer Buttler, dalej Jeff Beck, Lemmy z Motorhead, Ian Page z Purpli, Nick Mason z Floydów. Nawet nie jestem wstanie wymienić tych osobistości siedzących wokół mnie. Mi samemu kilka razy brakowało słów do zwykłej rozmowy. Ktoś tam mówi: O, Steven, fajną muzykę robisz - okazuje sie, że to Alice Cooper. To było takie surrealistyczne, takie niecodzienne. W pewnym momencie musiałem wstać i powiedzieć kilka słów do wszystkich tych znanych ludzi, których muzykę zna każdy, w przeciwieństwie do mojej, którą nie każdy z gości kojarzył.
ARTROCK: Zapewne byłeś lekko zdenerwowany...
STEVEN WILSON: Lekko? Bałem się jak diabli. Byłem bardzo zdenerwowany. Musiałem dużo się napić, aby nie zesztywnieć ze strachu.
ARTROCK: Przed sesją do albumu Stupid Dream powiedziałeś, że masz takie marzenie, by być muzykiem. Teraz jesteś profesjonalnym, bardzo popularnym muzykiem. Czy to jest dla ciebie normalne uczucie? Przechodzisz nad tym do porządku dziennego?
STEVEN WILSON: Normalne... hmm. Nie czuję sie gwiazdą, nie jestem gwiazdą jeśli o to pytasz. Jest nią na przykład... ( tu Steven zastanawiał sie prawie ćwierć minuty) Sting. Tak on jest gwiazdą. Wciąż pracujemy bardzo ciężko. Nie żyjemy w luksusach, jak bogaci panowie. Kwestie pieniędzy są w dalszym ciągu trudne. Poza tym cały ten przemysł się zmienia. Żyjemy obecnie w kulturze downloadu, pobierania, ściągania płyt z Internetu. To trudne do przeżycia, bo jest to coraz łatwiejsze, całe to ściąganie, zakupy towaru cyfrowego, a niejednokrotnie pobieranie go za darmo. Wydajemy te pieniądze, nie obawiając się, że jest ich coraz mniej. Nie, w dalszym ciągu nie czuję się gwiazdą siedząc obok Jimiego Page'a. Czuję, że w dalszym ciągu najważniejszą rzeczą jest dla mnie muzyka. I w zasadzie reszta jest bez znaczenia. To czyni mnie szczęśliwym, jest twórcze i motywujące do dalszej pracy. Myślę, że prawdziwi artyści właśnie z tego czerpią siłę do tworzenia. Do tworzenia Sztuki. Nie mówię tu tylko o muzykach, myślę o malarzach, rzeźbiarzach czy reżyserach. Jeśli twoja sztuka będzie służyła tylko do zaspokojenia dążeń do własnej kariery, do bycia gwiazdą, robienia pieniędzy, wtedy będziesz tylko przedsiębiorstwem. Ja nigdy nie będę przedsiębiorstwem, zawsze pozostanę artysta. Mam nadzieję, że jest to całkowicie jasne i zrozumiałe.
ARTROCK: Ten wywiad to jedno z moich marzeń, jako twojego fana, jako dziennikarza. A jak wyglądają obecnie Twoje marzenia?
STEVEN WILSON: Moje marzenia dotyczą przede wszystkim mojej prywatności, są bardzo osobiste. Wiesz, moja muzyka opisuje większość z nich. Jestem naprawdę szczęśliwy będąc tu i teraz, robiąc dokładnie to, co robię. Poprzez muzykę jednak tylko komunikuję się z kolegami i współpracownikami. Ale mam jedno najważniejsze marzenie do spełnienia. Wiesz jaka jest cena bycia muzykiem?
ARTROCK: Największa to chyba rodzina. Lub jej brak.
STEVEN WILSON: Właśnie. Nagrywam albumy od dwudziestu lat, tworzę muzykę, która trafia do odbiorców. Ale wiesz, w pozostałe dni - poza studiem, trasą, współpracą z innymi muzykami - jestem sam. Nie mam rodziny, żony, dzieci. Myślę, że moje marzenia krążą wokół tej właśnie orbity. Orbity domowego ogniska.
ARTROCK: Porcupine Tree ciągle jest kwartetem. Wielu fanów się zastanawia czy Wes (John Wesley) do was dołączy na stałe, czy będzie piątym członkiem zespołu?
STEVEN WILSON: Dla mnie, od wielu lat stałym piątym członkiem jest Lassie Hoile, odpowiedzialny za wszelkie wizualizacje, zdjęcia itp. Bardzo ważne jest zintegrowanie się z zespołem, nie tylko podczas trasy, wspólnych występów, ale tez, na co dzień, przy tworzeniu nowej muzyki. Cały sens Porcupine Tree, wizerunek, wizualizacje, brzmienie podczas występów za to jest odpowiedzialny Lassie. Wes jest fantastycznym gitarzystą, współpracuje nam się doskonale - ale nie widzę na razie potrzeby, konieczności rozszerzania zespołu do wielkości sextetu. Poza tym konieczne jest znalezienie odpowiedniego, perfekcyjnego balansu między całym zespołem a możliwościami, czy pragnieniami poszczególnych członków. I dla obu stron musi być bardzo ważnym, czy chcemy tylko występować razem, czy też tworzyć zespół. Spójrz na wielkie zespoły z historii rocka, Led Zeppelin, The Who, Black Sabbath. Przy tym pierwszym, po stracie perkusisty ów magiczny perfekcyjny balans zniknął, odszedł. W obecnym składzie nie ten perfekcyjny balans udało nam się uzyskać. Nie, na razie Wes nie będzie szóstym członkiem zespołu.
ARTROCK: Wśród niektórych fanów, można spotkać opinie, że wasze ostatnie dwa albumy, są jakby... bardziej pozytywne, może jeszcze nie radosne, ale jaśniejsze.
STEVEN WILSON: (Głośny śmiech Wilsona) Deadwing - tak, Fear Of A Blank Flanet - nie. Zdecydowanie nie. Myślę, że jest to jeden z najbardziej depresyjnych albumów, jakie nagraliśmy.
ARTROCK: To dobrze, bo już się zaczynałem obawiać zmiany.
STEVEN WILSON: Dobrze? Nie tylko dobrze. To ekstremalnie dołujący, depresyjny album patrząc na dwudziesty wiek. Nigdy sie nie spotkałem z taką opinią. Większość pyta mnie, dlaczego wasze albumy są takie mroczne, depresyjne. Być może chodzi tu o pewnego rodzaju pozytywne oddziaływanie, jakość w odbiorze. Ponieważ muzyka depresyjna, muzyka melancholijna, smutna zmusza do stworzenia jej w jak najwyższej jakości. Bo gdy kupujesz taki album, zaczynasz się w niego wsłuchiwać, i wyłapujesz każdy dźwięk. Gdy słuchasz radosnych pioseneczek, wiesz mówię o wszystkich tych love songach, jak Christina Aquilera, Britney Spears, Celine Dion, nie zwracasz uwagi na jakość, bo śmiejąc się przytupujesz i klaszczesz. Deadwing jest wprawdzie bardziej optymistyczny, ale Fear Of A Blank Planet zdecydowanie nie. To powrót do podstawy Porcupine Tree.
ARTROCK: Obawiasz się o los świata?
STEVEN WILSON: Obawiam się wpływu technologii na obecną generacje, na dzieci. Nie samej technologii, ale całego tego gówna, jakim jest MTV, Reality TV, telezakupy, rzeczywistość wirtualna, gry ociekające krwią. Ostatnio znów podali, że jakiś uczeń zastrzelił swoich kolegów w szkole. Są takie albumy podsumowujące problemy aktualnych czasów, jak na przykład OK Komputer było w latach dziewięćdziesiątych, Dark Side Of The Moon w lata siedemdziesiątych. To sens, tradycja muzyczna, aby podsumowywać aktualne problemy, aktualne zagrożenia pojawiające się w otaczającym nas świecie. Łatwo zauważyć alienację standardowych zachowań w erze nowoczesnych technologii. Thom Yorke miał wiele racji mówiąc o alienacji użytkowników komputerów w tamtym okresie. Teraz, ja czuję obawę przed tymi wszystkimi nowinkami i urządzeniami otaczającymi młodzież i dzieci przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wszystkie te iPODy, laptopy, PlayStation, miliony beznadziejnych kanałów w telewizji, ludzie ściągają muzykę za darmo, ściągają pornografię, wiadomości, zdjęcia, przemoc, nienawiść i całe to gówno. Pojawia się więc pytanie: Jak to wszystko się zakończy? Myślę, że FOABP doskonale to opisuje.
ARTROCK: Jednym z twoich projektów jest kolekcja płyt o wspólnej nazwie Cover Versions. Fantastycznym momentem jest chwila, kiedy zaczynamy szukać oryginału, jaki udało ci się wziąć na warsztat. Jak to się zakończy?
STEVEN WILSON: (tu znów Steven się zaśmiał). Będą jeszcze dwie części. Całość zamknie się w sześciu. Będzie też można zakupić cały box od razu. A także samo opakowanie dla wszystkich, którzy kupowali pojedynczo ukazujące się płyty.
ARTROCK: Jesteś bardzo zapracowanym człowiekiem. Gdzie znajdujesz czas na pracę z kilkunastoma projektami poza własnym zespołem? Jest ich przecież cały katalog.
STEVEN WILSON: Cóż, na przykład w pierwszej połowie przyszłego roku nie będę robił niczego związanego z Porcupine Tree. Kończymy trasę, czekamy na święta. W następne wakacje wystąpimy na kilku festiwalach, przedstawiając naszą muzykę. Zaś do tego czasu muszę zakończyć prace nad nowym albumem No-Man, musi powstać koncepcja ostatnich dwóch części Cover Version, prawdopodobnie wydam też długogrający album z nagraniami solowymi. Lubię pracować szybko, nie lubię spędzać dużo czasu na siedzeniu w studio czy wymyślaniu czegokolwiek na siłę. Jeśli w danym momencie pojawia się inspiracja do jakiegokolwiek nagrania, staram sie ją uchwycić, zapisać, zanotować, nagrać. To zabawne i ekscytujące, móc pracować szybko.
ARTROCK: Masz jakieś specjalne plany wobec Porcupine Tree? Może nowy album koncertowy? Od Coma Divine minęło mnóstwo czasu (1997 Snapper Music).
STEVEN WILSON: Tak. Następny projekt Porcupine Tree, prawdopodobnie będzie projektem koncertowym. Nie mamy wydanego albumu live z Gavinem. Oczywiście mówię tu o wydawnictwie oficjalnym. Podczas tej trasy będziemy nagrywać kilka koncertów - przynajmniej pięć. Możliwe jest więc, że wykorzystamy ten materiał do takiego właśnie wydawnictwa. Zaś album studyjny może się pojawić dopiero w 2009 roku. Nie zastanawialiśmy się jeszcze nad tym projektem.
ARTROCK: Jak wolisz występować, na festiwalach przed wielotysięczna publicznością, czy w takich miejscach jak to, gdzie fanów jest trosze mniej?
STEVEN WILSON: Pytasz mnie o najlepszą drogę? Duże festiwale są idealne do zagrania krótkiego koncertu i zaprezentowania się zupełnie nowej publiczności. Zaś dla fanów zgromadzonych tutaj najważniejsze jest pełne przedstawienie, odpowiednio długie, gdzie mogą się delektować muzyką. Granie dla fanów jest łatwiejsze. Dzisiaj publiczność będzie znała wszystkie nasze utwory i z pewnością ma jakąś ulubioną set listę. Podczas grania na festiwalu, musimy się specjalnie wykazać - co nie znaczy, że na zwykłym koncercie sie nie staramy. Po prostu tam są nowi ludzie, którzy być może nigdy nas nie słyszeli. I od tego występu zależy czy kiedyś przyjdą na koncert, zamiast na festiwal. Na festiwalu, tak jak graliśmy w tym roku w Skandynawii, podchodzi do nas organizator i mówi: OK. Macie trzydzieści minut. Pokażcie, na co was stać.
Tutaj pojawiła się przemiła Strażniczka Czasu z Metal Mind i szepnęła tylko jedno słówko: TIME
ARTROCK: Dobrze. Więc ostatnie pytanie. Co byś przekazał młodym, początkującym muzykom wchodzącym dopiero w muzyczny świat? Jaka drogę powinni obrać?
STEVEN WILSON: Mój głos do młodych muzyków. Nie próbuj być... nie, w zasadzie mogę mówić dwoma głosami. Dwie rzeczy. Pierwsza: Nie próbuj być gwiazdą, nie nastawiaj się na sukces - bo jesteś w błędzie. Znajdziesz się w punkcie gdzie przemysł po prostu cię zniszczy. Jak mówiłem wcześniej, to jest przemysł, fabryka. Jeśli chodzi o rady praktyczne to, nie próbuj kopiować innych zespołów, które teraz osiągnęły sukces, bo ten przyszedł do nich po latach - jak chociażby w naszym przypadku. Druga: Musisz zdecydować czy chcesz być artystą czy przedsiębiorstwem, o tym rozmawialiśmy wcześniej. Jeśli zdecydujesz się na bycie artysta, rób swoje. Nie ważne są pieniądze, sława, kontrakty. Twórz muzykę z tego, co masz w głowie i w sercu. Spróbuj znaleźć w sobie coś, co uczyni cię unikalnym, co umożliwi odebranie ciebie, jako osoby zupełnie innej niż reszta otoczenia. Jeśli zaś chcesz być przemysłowcem, rockową gwiazdą, robić pieniądze, otaczać się sławą - nie mogę ci pomóc. Przykro mi.
ARTROCK: Dziękuję za wspaniała rozmowę i do zobaczenia za kilka godzin
STEVEN WILSON: Ja również dziękuję. Było mi bardzo miło. Pozdrawiam wszystkich czytelników ArtRock.pl
********
Relację z rozdania nagród przyznanych przez czytelników Classic Rock, gdzie możecie przeczytać nie tylko o Porcupine Tree i Stevenie Wilsonie, ale równiez o specjalnej nagrodzie dla Franka Zappy, która odebrał wspomniany Alice Cooper - znajdziecie w najnowszym wydaniu miesięcznika Classic Rock.
Dziękujemy Roadrunner Records, Metal Mind Productions
i Rock Serwis za pomoc w realizacji wywiadu.