Rozmowa miała miejsce 11 października br. w kawiarni „Hybrydy” w Warszawie. Rozmawiali: Krzysztof Krakowski z wieloletnim liderem SBB, Józefem Skrzekiem.
ArtRock: Dzień dobry!
Józef Skrzek: Witam!
AR: Patrząc na historię pańskiego życia artystycznego, rozumiem, że to właśnie Józef Skrzek jest tytułowym Viatorem ostatnio wydanego zbioru pana dotychczasowych dokonań?
JS: Zdecydowanie jestem wędrowcem. W każdym tego słowa znaczeniu. Na scenie wędruję przez różne orientacje muzyczne, różne systemy. Zaczęło się to od małego i tak trwa do dzisiaj. Mogę powiedzieć, że wędrowanie do ludzi jest domeną mojego istnienia. Konkretne określenie „viator” powstało w Paryżu, podczas gdy żartowaliśmy z tamtejszymi malarzami. Ale pamiętajmy, że wędrowców nazywa się na wiele sposobów – możesz być na przykład pielgrzymem norwidowskim. Moje wędrówki prowadzą w różne strony świata, między różnych ludzi; nie tylko wiążą się ze sceną jako taką. Mają one za cel przede wszystkim nawiązywanie łączności z nowymi społecznościami, z nowymi ludźmi.
Jakie były to czasy, gdy Polska znalazła się za „żelazną kurtyną”... Przechodziliśmy na „tamtą stronę”, graliśmy na festiwalach w Niemczech, z Bobem Marleyem. Wtedy to właśnie wędrowcy przynosili dobre wieści do swoich zza „żelaznej kurtyny”. Mówiliśmy: „halo! jest dobrze”. W Polsce wędrowaliśmy między zamkniętymi, manipulowanymi ludźmi. Wędrowca był wówczas takim dobrym duchem. Tutaj wszedł i coś przyniósł. Nie miało to wtedy komercyjnych wymiarów. Cieszył się po prostu, że mógł wędrować.
W latach 80., w czasie wielkich zmian, w przededniu rewolucji także pielgrzymowałem. To były czasy Jana Pawła II, stąd to trochę inne określenie. W zasadzie jednak, oba znaczą to samo. W naszym narodzie trzeba było wówczas znajdować swoją tożsamość. Niektórym przyszło wyjechać. Miała miejsce straszna emigracja, przeszło milion osób musiało opuścić kraj. Niektórzy jednak zostali i dalej, mimo barier, nieśli dobre wieści między ludzi. Można było wyjeżdżać, można było być blisko sowich. Ja wybrałem drugie rozwiązanie.
AR: Czy dzisiaj istnieją jeszcze jakieś bariery wędrowania? Wojtek Mazolewski z zespołu Pink Freud powiedział mi kiedyś, że na wschodzie służby graniczne zatrzymały mu swojego czasu kontrabas. Czy to można uznać za jakąś regułę, czy pojedynczy incydent?
JS: Na pewno istnieją granice. Na te na wschodzie czasami nie ma siły. Grałem w Indiach w Bombaju i miały tam miejsce pewne „żołnierskie sytuacje” z karabinierami w roli głównej. Ale pamiętajmy, że to wszystko są ludzie. Podejdziesz do człowieka, zapytasz: „chcesz zapalić” i wtedy można sprawę załatwić inaczej. W NRD też byli normalni chłopacy, tyle tylko, że powsadzali im uniformy i kazali być ponurym i groźnym. Jak graliśmy w NRD pieśni o wolności, to ci w uniformach też mieli łzy w oczach. Jedyne, co próbuje nas poróżnić, to się nazywa polityka.
AR: Pan natomiast zamiast w polityce pokazywał się ze swoją muzyką w kościołach. Może pan zdradzić, co było inspiracją do grania w tak nietypowych miejscach?
JS: Jestem człowiekiem wierzącym od małego i do teraz kontynuuję rodowe tradycje. Idę jedną drogą i jestem wierny temu wszystkiemu, co zostało mi przekazane.
Wiarę przeniosłem na dźwięki. Zorganizowałem nową fakturę, która Klaus Schultze określił jako bardzo odkrywczą. Grasz na organach piszczałkowych i dodajesz do tego syntezatory, a wszystko dzieje się we wnętrzach kościołów. Zupełnie nowe brzmienie i nowe doświadczenie dla mnie. Oczywiście traktowałem to jako spełnienie, dlatego że słyszałem w tej muyzyce nowe, odkrywcze formy. Na Jasnej Górze to ja zagrałem po raz pierwszy na instrumentach elektronicznych. Przyjęto to jako sensację – cała świta białych paulinów siedziała przy tym z otwartymi ustami. Teraz takie granie się spopularyzowało, ale ja byłem jednym z pionierów.
Zaczynałem wtedy tworzyć nietypowe instrumentacje oparte na niespotykanych wówczas w muzyce treściach. Na cześć przyjazdu Jana Pawła II na Śląsk skomponowałem kantatę maryjną na treść hymnów maryjnych Romana Brandstettera: O Madonnie, O Panie Najświętszej, O Matce Słowa, O Matce Polskiej Mowy, z Bogurodzicą na końcu. Ktoś powie, że to, co robię można przyrównać do prostego „lulu lulu”. Jednak jeśli grasz coś, co czujesz, coś naprawdę dla ciebie ważnego, wtedy całość nabiera bardzo dużego znaczenia bez względu na wszystko inne. W tych czasach, o których mówię jednocześnie prowadziłem klub „Leśniczówka”, na Śląsku grałem z Bezdomnymi Psami, z Ryśkiem Riedlem w Jarocinie.
Te różnice w doborze współpracowników, miejsc, stylów niczego nie zmieniają w mojej twórczości. Istnieje jedność tego wszystkiego. Słowem: jesteś czysty, jeśli robisz to, co czujesz. Prawdziwa cnota krytyki się nie boi, a musisz pamiętać, że często znajdziesz się na pręgierzu. Według mnie ten, kto ma nieczyste sumienie, szuka błędów. Szkoda, że to tak powszechne w naszych czasach. Nie patrzymy na siebie, jak na osoby, które mogłyby od dziecka być czyste. W tym kraju na dzień dzisiejszy największym błędem jest właśnie szukanie błędów u drugiego. A możnaby zamiast tego powiedzieć do siebie: „fajny synek, fajnie jest, słońce świeci, gramy”. Brak nam takiego optymizmu, bo wszyscy się spieszą, wszyscy chcemy nadrobić czas.
AR: Rozumiem więc, że pan nie szuka błędów. W takim razie wydawnictwo „Viator” pewnie nie powstało tylko ze względu na cele remasteringowe. Dlaczego i dla kogo powstał w takim razie ten boxset?
JS: Dwa lata namawiał mnie wydawca z Metal Mindu. (Zawsze się śmieję, że Metal to się mną zainteresował niejako z obowiązku. Żadna z warszawskich firm nie chciała się ze mną zadawać. A skoro pochodzę ze Śląska, gdzie jest dużo ołowiu i metalu właśnie, wiadomo, kto musiał mnie przygarnąć. [śmiech] ) Tak więc ludzie z Metalu mnie namawiali przez dwa lata, żebym to wydal. Do tego się dołączyło masę fanów z różnych witryn internetowych i w końcu się zgodziłem.
W skład boksa, oprócz tych typowych rzeczy, które już dawno zremasterowano, dodaliśmy dużo bonusowych nagrań, które nigdy jeszcze nie były prezentowane na płytach. Znaleźliśmy je na zakurzonych taśmach, które sobie leżały w archiwach radiowych i domowych.
AR: I to dla opublikowania tych nagrań powstała ta kompilacja?
JS: Powstała, bo jakiś kompozytor i instrumentalista istnieje i gra. To jest wyraz mojej osobistej radości (zresztą widać to na moim zdjęciu na okładce). Jestem szczęśliwy i chciałem pokazać, że tyle już mogłem zrobić i jednocześnie przypomnieć, że tyle w dalszym ciągu się jeszcze dzieje.
AR: Czy zebranie wszystkich materiałów w całość oprócz ułatwienia zadania słuchaczowi, nie odbierze mu także przyjemności indywidualnego poszukiwania muzyki, stopniowego docierania do coraz to nowych rzeczy?
JS: Niektórych płyt już dzisiaj nie dostaniesz, bo wydano je tylko na winylach. O to mniej więcej chodziło wydawcy, żeby zainteresować moją muzyką młodszych, którzy nie mieli okazji jej wcześniej posłuchać.
Ja z kolei jestem bardziej napierający do przodu. To, co leży już w archiwum, niech tam pozostanie; niech zajmują się tym archiwiści, nie ja. Mówiąc krótko, żyję dalej – w tej chwili skończyłem nagranie nowego albumu SBB „Skały” i przymierzam się do stworzenia wielu innych kompozycji. Nie wiem, co się jeszcze wydarzy, dlatego nie ma czasu, żeby czekać z pozbieraniem archiwaliów. Na razie macie taką gratkę, niespodziankę zarówno dla mnie, jak i dla was. Tak jak już mówiłem, niektórych płyt byś dzisiaj nie posłuchał, bo były tylko na winylach, ale inne nie pojawiły się nigdzie. Dla mnie „Viator” nie jest żadną paczką śledzi konserwowych w pomidorach.
[Otwiera pudełko i zaczyna przeglądać płyty z pewnym zaskoczeniem i nieskrywanym zadowoleniem.] O! muzyka fortepianowa – nie było. Nagrane w opuszczonym holenderskim kościele, na fortepianie Steinwaya. Muzyka do filmu „Angelus” o śląskich hołdach i prymitywistach. „Ojciec Chrzestny Dominika” – też ciężko dostępne, a do tego dwa bonusowe utwory. „Józefina” natomiast pojawia się tutaj w rozszerzonym wymiarze. „Serce Górala i Groń„ – nigdzie byś tego nie znalazł; w studiu radiowej Trójki leżało siedem, osiem lat i dopiero teraz wyszedł koncert. Tak na marginesie, my byliśmy pierwsi, którzy zagrali koncert w Beskidach. Odbyło się to z paroma muzykami, którzy potem zaczęli grać w Golcach. A kto robił projekt okładki? – Jan Sawka, który na co dzień mieszka w Woodstock. Wracając do boksa, to jest tu jeszcze fragment koncertu nagranego dla Miry Kubasińskiej i Tadeusza Nalepy trzy miesiące temu. Także fragment „Burzy” z Planetarium. Tu masz soundtrack z filmu „Wojna Światów” Piotra Szulkina z Krystyną Jandą i Romanem Wilhelmim, który robiono w czasie przełomu, w 1981 roku. O, mamy jeszcze nagrania z Haliną Frąckowiak. Jeżeli o mnie chodzi, to tutaj nie ma czegoś, co mógłbym bez żalu pominąć.
AR: Niektóre z tych albumów zostały zaśpiewane po angielsku, choćby „Józefina”. Jak w związku z tym ocenia pan swoją muzykę w kontekście międzynarodowym – jako muzykę polską, europejską, czy światową?
JS: Odkąd jestem tym, który krąży po świecie mojej muzyce bardziej pasuje określenie „światowa”. Ale to jest tak, jak ze mną. Mieszkam od małego na Górnym Śląsku w Michałkowicach, na ojcowiźnie. Często wracam do małych prowincjonalnych ogródków działkowych; teraz jesteśmy tam z trzema córkami i z żonką. Jednocześnie, cały czas czuję się obywatelem świata. Tak samo jest z moją muzyką - ma korzenie, gdzieś w tych ogródkach, chociaż cały czas pozostaje światowa.
AR: Jednak młodym artystom mówi pan, żeby wyjeżdżali, jeśli chcą coś osiągnąć, tak jak przed laty uczyniło SBB.
JS: Receptą na sukces jest bycie w pojęciu świata szerokiego, ważne, żeby się nie „zasklepiać” w przekonaniu, że Polska jest alfą i omegą w kwestiach rynku muzycznego. To, co ci tu powiedzą, nie może być traktowane jako wyrocznia. Powinieneś zdecydowanie działać na świat, a nie tylko trzymać się kurczowo komentarzy, jakie tutaj usłyszysz. Możesz się zdziwić, jak ktoś cię wyniesie wysoko, ale gdy chcesz potem wyjechać ludzie zapytają o twoją sztukę „co to ma być”. Działa to też w drugą stronę. Muzyka placowa chociażby jest taką sztuką, która w Polsce nie może zaistnieć, a bardzo dobrze się ma świecie. Albo powiedz mi, kto wiedział, że Kaczmarek będzie takim wielkim kompozytorem muzyki filmowej? A kto wiedziałby o SBB, gdyby nie to, że zagraliśmy w Roskilde i paru innych miejscach na świecie. Nie mówię, że to jest jedyna reguła, ale jeśli ktoś ma w Polsce trudności, powinien szerzej pomyśleć o działaniu. Teraz to wydaje się prostsze, dzięki wysokiej informatyzacji. A zatem trzeba próbować!
AR: Zapytam teraz już o samego artystę Józefa Skrzeka. Kim pan jest w muzycznym świecie – rockmanem, bluesmanem, jazzmanem, czy, jak pan sam siebie kiedyś nazwał, impresjonistą?
JS: No tak, jest coś we mnie z tego impresjonizmu – malowanie nastrojami, chimera twórcza. Podobnie, jak impresjoniści są wierni ziemi, którą portretuję, tak ja pozostaje wierny swojej. To powoduje, że jak spotykam ludzi, gdziekolwiek na świecie, mówią mi: „ty jesteś Słowianin”. I tak bym właśnie o sobie powiedział. Mogę być bardziej ukierunkowany na garnie rockowe, innym razem pójść w kierunku organistyczno-przestrzenno-syntezatorowo-elektronicznym – jakkolwiek to nazwiesz. Mogę grać na moogach, ale zawsze pozostanie w tym moja żyła. Rozpoznasz ją.
To polega na wnętrzu. Prawdziwa sztuka ma swoje wnętrze i wyczujesz w niej moją osobowość. Wsadzenie tego w szuflady nie należy do mnie. W moim graniu pojawiają się momenty klasycyzujące, fortepianowe – na przykład to, co zrobiłem z Lechem Majewskim w „Pokoju saren”. Opera z kontra tenorem, tradycyjnie napisana, współcześnie wykonana, żadnej elektroniki, tylko orkiestry i chóry. Z drugie strony gramy też muzykę elektroniczną z wieloma ludźmi z całego świata, na przykład na festiwalach wokół Tangerine Dream. Ja tam jestem jedynym muzykiem grającym na analogowych instrumentach. Oprócz tego z przyjemnością pogrywam akustycznie z góralami.
AR: W związku z tak szerokimi zainteresowaniami i najróżniejszymi partnerami muzycznymi, jak czuję się pan w zespole? Czy takiemu muzykowi, jak Józef Skrzek najlepiej się gra samemu?
JS: I tak lubię, i tak lubię. Kiedy gram solowo, prowadzę o sobie opowieści poprzez monologi z kontrapunktami. Pamiętam taką jedną opowieść w Karkonoszach. W pracowni pewnego malarza grałem koncert na fortepianie, którego słuchali sami artyści, głównie ze świata malarzy. Niezapomniane wydarzenie.
Z kolei z SBB też gra mi się świetnie. Mam w tym zespole znakomitych partnerów i doskonałych instrumentalistów. Teraz jest z nami Węgier na perkusji.
AR: Właśnie o niego chciałem zapytać. Jak układa wam się współpraca z Gaborem Nemethem? Na co dzień mieszka on za granicą, jak więc rozwiązujecie problemy z transportem, próbami, wspólnymi nagraniami? Przed laty mieliście już małe zamieszanie, współpracując z obcokrajowcem.
JS: Paulem Wertico? Nie, nie było problemów podczas naszej współpracy. Z Paulem jesteśmy we wspaniałej komitywie. On rozumie, że gramy teraz w ten, a nie inny sposób. Kto wie, czy z nim jeszcze czegoś razem nie stworzymy.
Na razie producent węgierski zaproponował nam taki skład: dwóch Polaków i dwóch Węgrów (z Tomaszem Szabo z Lokomotivu), który mieliśmy firmować jako nowe SBB. No, ale w końcu wyszło trio. Wprawdzie na nowej płycie „Skała” Tomasz śpiewa z nami jeden utwór, ale na co dzień gramy tylko z Gaborem.
AR: Jak więc będzie wyglądała najnowsza płyta nowego SBB?
JS: Jest całkiem inna, bardziej rockowa.
AR: Powiedział pan kiedyś, że SBB cały czas nie może przejść „pewnego punktu” i że o to cały czas walczycie. Czy przy okazji nowego albumu ten punkt udało się przejść?
JS: Cos w tej płycie jest. Czuć bardzo świeżą atmosferę – na moje oko znowu mamy etap odrodzenia. A co do przechodzenia przez punkt, to trzeba pamiętać, że on cały czas zanika. Chcesz go dogonić, a on znowu jest jeszcze dalej. To mnie stymuluje do pracy. Dalej będę za nim gonił. Ktoś powie: doszedłem do maksimum, teraz zacznę odrywać kupony. Dla mnie nie ma takiej możliwości.
AR: Czyli „Viator” nie jest żadnym podsumowaniem, ani pożegnaniem Józefa Skrzeka?
JS: Oczywiście, że nie – to jest tylko jakaś fraza. Przecież mógłbym wydać kilka następnych boksów. Z muzyką elektroniczną, religijną, organową, etc. „Viator” to tylko taki rarytas.
AR: Dlatego pojawił się tylko w tysiącu egzemplarzy?
JS: Wydawcy to ustalają. To oni knują takie rzeczy. [śmiech]
AR: W kompilacji znalazło się dużo materiałów koncertowych...
JS: Jarocin, Stecówka, Rzeszów, Planetarium, koncert z Ostrawy i radia w Katowicach.
AR: ... o których się mówi, że są pana najsilniejszą bronią. Ile jest prawdy w takim stwierdzeniu?
JS: Na pewno coś w tym jest. Mam szczęście bywać w bardzo ciekawych sytuacjach. Był to na przykład koncert o wschodzie słońca w Przystani. Albo występ przy kapliczce św. Anny w Karkonoszach (ściana ludzi, którzy to widzieli). Jarocin i Ryśek Riedel, który z organkami do nas przychodził i mówił: „gramy razem”. Mówiąc ogólnie, chodzi mi zawsze o spotkania z publicznością w specyficznych ułożeniach, które sobie sam wynajduję. To moja ciekawość każe mi wybierać takie miejsca, jak góra Stecówka, polana przy drewnianym kościółku w górach, etc. Tam po prostu trzeba zagrać. Stąd może ta siła.
AR: Sam pan planuje miejsca swoich koncertów, nie menadżer?
JS: Tak. Zawsze muszę mieć do czynienia z ludźmi. Dlatego właśnie zagraliśmy na Stecówce podczas święta góralskiego – setki ludzi! Zainstalowaliśmy tam półtonowy dzwon, który do dzisiaj wisi. Biskup przyjechał, pokropił, wszyscy górale odświętnie ubrani, konie miały białe wstążeczki... Wielka radość, która pozostanie ze mną na całe życie. Do tego skończyło się wielkim akcentem. Po północy mieliśmy niesamowita gratkę... bo spadł grad. Wszystkie instrumenty zostały zalane, gdyż nie byliśmy osłonięci z góry. W takiej sytuacji poszliśmy do schroniska i właśnie tam miała miejsce dalsza część koncertu. Kogo tam nie było – ludzie ze Słowacji, Czech, Węgier, górale...
AR: Musieliście wtedy nieźle improwizować.
JS: Istnieje w zasadzie prosta recepta. Chodzi zawsze o spełnienie sztuki. A spełnia się ona, kiedy jest ten, co gra i ten, co słucha, a pomiędzy nimi jakaś przestrzeń wypełniona akustyką. Natomiast w studio już tak sobie nie poimprowizujesz. Tam wymyślasz, komponujesz, bawisz się dźwiękiem, barwami, instrumentacjami. Potrafiłem spędzać miesiące w studio, nawet lata. „Ojciec chrzestny” powstawał prawie rok, w przerwie między koncertami.
AR: Wracając do tej niezapomnianej nocy z gradem. Ta historia zdaje się odpowiadać pańskim słowom. Powiedział pan kiedyś w Gdyni, że jemu na pewnym etapie nie może już nie wyjść, jeśli chodzi o granie na żywo.
JS: Trzeba mieć odwagę, musisz zawsze sobie radzić. Kiedy chcesz wędrować jako zawodowy viator musisz być przygotowany na wszystko. Jeśli nie masz gdzie spać, kładziesz się na ławce w parku albo w samochodzie, pociągu, samolocie, etc.. Nie każdy ma menadżerów, nie każdego chronią najróżniejsze otoczki; chociaż akurat my jesteśmy w tym specyficznym ułożeniu. Niemniej, każdemu radziłbym być przygotowanym na wszystko: i na deszcz i na słońce i na wiatr i na burzę.
AR: Chciałem jeszcze zapytać o koncert SBB z 1974 roku, którego zapis ma się niedługo ukazać na rynku. Jak się udało dotrzeć do materiałów potrzebnych, żeby to wydać?
JS: Sam jestem ciekaw. Kopałem w tych archiwach już kiedyś, bo wiedziałem, że ktoś tam co nieco zakamuflował. No i się znalazło.
AR: Nagrywa pan wszystkie koncerty?
JS: Zdarza się, że są to rzeczy do odsłuchania na jeden raz, ale o ile jest to możliwe nagrywam, co się tylko da. Czasami ograniczamy się do nagrywania prostym sposobem. Jeden z naszych kolegów jeździł po większości koncertów w latach 70-tych i nagrywał materiał na tzw. „głowę”, na słuchawki. To były niesamowite koncerty, dlatego teraz się je remasteruje, kiedy już nasz człowiek ma lepsze sprzęty.
My też pierwsze gitary, wszystkie pierwsze instrumenty i wzmacniacze mieliśmy szyte. Dlatego, jak zaczynasz na takich maszynach, musisz naprawdę chcieć i być dobrze przygotowany do wszystkiego. Musisz wiedzieć, gdzie wejść, gdzie przejść. To jest labirynt, w którym chodzisz w kółko i łatwo możesz trafić w ślepy zaułek. Ale może zdarzyć się też tak, że masz dobry korytarz i wtedy działa ta sama zasada, co w lotnictwie. Masz dobry korytarz, to się nie strzaśniesz i nie polecisz w próżnię.
AR: Rozumiem, że Józef Skrzek ten „dobry korytarz” znalazł?
JS: Myślę, że tak. Jestem w dobrym nastroju, mam jeszcze dużo pomysłów. Czuję się w formie i nie opuszcza mnie zapał do grania. Mam ostoję w rodzinie – w córkach i w żonce. Trzymam się tego, co ziemskie. Chociaż też często fruwam i lubię fruwać. Lubię się odrywać od ziemi, być jak sztuka prawdziwa. Ale pamiętaj, że najlepiej, jak odrywasz się na trzeźwo.
AR: Jestem ciekawy, gdzie pan dofrunie za miesiąc podczas koncertu SBB tu w Warszawie. Życzę w każdym razie jak największego sukcesu. Było mi bardzo miło pana poznać. Dziękuję za rozmowę.