Już 7 grudnia wokalista Marillion, Steve Hogarth, zagra w Polsce na jedynym koncercie w łódzkiej Wytwórni. W ramach przygotowań do tego solowego koncertu pod szyldem „h natural” proponujemy wam wywiad z artystą. Wywiad? Chyba bardziej… długą, wciągającą rozmowę, z której dowiecie wielu niesamowitych i być może kompletnie wam nieznanych historii. A jeśli tę historię dobrze już znacie, przeczytajcie, jaką przyszłość przewiduje dla naszej planety Steve. Miłej lektury.
W piątkowe przedpołudnie, 22 września 2023 roku, Steve Hogarth pojawił się w moim domu. Wirtualnie rzecz jasna… ale spędziliśmy razem ponad godzinę, rozmawiając o nieco mniej znanych aspektach życia wokalisty Marillion.
Paweł Korbacz: Steve jest mi niezwykle miło gościć Cię w moim domu. Choć spotykamy się wirtualnie, jest to dla mnie naprawdę ekscytujące doświadczenie. Chciałbym Cię od razu uświadomić, że osobą, z którą przeprowadziłem swój absolutnie pierwszy wywiad w życiu jesteś właśnie Ty.
Steve Hogarth: Ooo!! Naprawdę?
Tak! I muszę Ci powiedzieć, że początkowo nie było to dla mnie łatwe. Byłeś bardzo zdystansowany i dość… hmm, chłodno nastawiony. Ale gdzieś tak po drugim, trzecim pytaniu wszystko się zmieniło. (zapis tego wywiadu znajduje się TUTAJ).
No to może dziś pominiemy ten wstęp. (śmiech)
Zdecydowanie jestem za. Zatem pierwsze pytanie. Inspiracją do niego są słowa, które napisałeś w utworze White Paper (z albumu F*E*A*R) – „Time I should act my age”. Płyta ukazała się w 2016 r., miałeś wtedy… No właśnie albo 60, albo 57 lat. Właściwie od tej płyty oficjalnie zaczęto podawać to, o czym przez lata szeptali tylko „niektórzy wtajemniczeni”, do których i ja się zaliczałem, czyli… że urodziłeś się w roku 1956, a nie jak podawano przez ponad dwie dekady 1959. Skąd to całe zamieszanie, ile tak naprawdę masz lat i dlaczego nagle postanowiłeś to w końcu ujawnić?
No cóż… wszystko to ma swój początek, gdy byłem w studio nagraniowym Hook End Manor, nagrywając mój pierwszy album z Marillion - Seasons End. Nagle zadzwonił telefon leżący przy mojej głowie (ja w tym czasie miałem drzemkę) – to był nasz menager. Powiedział wówczas: „dzień dobry Steve, ile ty masz lat?”. No to odpowiedziałem, że 33. Wtedy on zapytał…”a nie chciałbyś mieć 30?”. Odpowiedziałem, że bardzo bym chciał znów mieć 30. A on na to, „OK, super” i się rozłączył. Odłożyłem więc telefon i poszedłem dalej spać… ale już młodszy o trzy lata. Dokładnie w taki sposób stałem się młodszy niż byłem w rzeczywistości. A kiedy już zacząłem kłamać na temat swojego wieku, było mi bardzo trudno sensownie przestać to robić. No ale w końcu doszedłem do takiego momentu, gdy to już naprawdę nie miało żadnego znaczenia w jakim jestem wieku. Jak się ma 65 lat to naprawdę nie ma najmniejszego sensu wmawianie komukolwiek, że ma się 62. Wyszedłem więc pewnego dnia na środek sceny w Montrealu i po prostu opowiedziałem ludziom tę historię. Mam zatem teraz oficjalnie i urzędowo 67 lat.
Wiemy już zatem ile masz lat, chciałbym zatem ustalić jak się naprawdę nazywasz, bo przecież nie Steve Hogarth. Jaka jest geneza nazwiska Steve Hogarth, bo oficjalnie nazywasz się Ronald Stephen Hoggarth pisane przez podwójne g, prawda?
Oooo… to też bardzo prosta historia. W Anglii jest tak, że nazywasz się tak, jak podano w formularzu czy księgach, gdy się urodziłeś. Gdy prześledzi się niektóre nazwiska, to widać różne modyfikacje wynikające z błędów zapisu. Mój tata miał delikatnie rzecz ujmując dwie lewe ręce jeśli chodzi o urzędowe dokumenty no i zrobił literówkę w nazwisku (dokładając dodatkowe „g”) i tak zostałem Hoggarthem. Imienia Ronald nikt nigdy w rodzinie wobec mnie nie używał. Zawsze dla wszystkich byłem Steve i nawet trudno mi sobie wyobrazić, że mogłoby być inaczej. Wkurzało mnie jak ludzie starali się wymówić moje nazwisko z tym podwójnym „g” i po prostu w pewnym momencie to „g” wywaliłem i zacząłem używać nazwiska takiego, jakie powinno być. Ot, cała historia. No ale oficjalnie w dokumentach nadal jestem Ronald Stephen Hoggarth.
Czym się zajmujesz, gdy nie jesteś zaangażowany w tworzenie muzyki? Co lubisz robić, jak spędzasz czas, czym się interesujesz?
Taaak… gdy nie jestem zaangażowany w tworzenie muzyki… No tak, bywają takie chwile. Prace ogrodowe, tak, lubię spędzać czas w ogrodzie wśród roślin, kwiatów i lubię po prostu być w domu. Lubię też pić gin (śmiech). Nie piję ginu, gdy pracuję, wtedy piję tequilę, ale kiedy nie pracuję sięgam po gin. Tak w ogóle, to jak masz dzieci to nigdy się nie nudzisz. Zawsze jest coś do zrobienia. A teraz na przykład naprawiam ogrzewanie w domu. Naprawdę lubię czasem takie zwykłe domowe rzeczy. Lubię spędzać czas z rodziną. Tak po prostu. Z tymi wszystkimi najzwyklejszymi na świecie czynnościami.
To teraz chcę Cię znów porwać do roku 1989, a pewnie jeszcze wcześniej, ponieważ znam przynajmniej dwie wiarygodnie brzmiące historie związane z bandażami, które wiązałeś sobie na palcach w okresie Europeans, How we live oraz na początku współpracy z Marillion. Chciałbym od Ciebie poznać pełną i prawdziwą historię z tym związaną oraz poznać powody, dla których w końcu przestałeś to robić.
Mój pierwszy zespół nazywał się Harlow i to długa historia. Mieliśmy koncert na statku wycieczkowym, kursującym pomiędzy Felixstowe, przez Gothenburg w Szwecji do Amsterdamu… i żeby trochę skrócić tę naprawdę długą historię powiem tak: aż do tego występu nie wiedzieliśmy w zespole, że nasz basista to psychopata. Pokłócił się z naszym perkusistą. To nie była jakaś wielka kłótnia, ale on postanowił go… zabić. Wszystko to działo się podczas występu, gdy byliśmy na scenie. Cóż, nie był w stanie zabić go na scenie, bo wskoczyło na nią wiele osób i go powstrzymało. Ale gdzieś tak godzinę później, gdy reszta zespołu była pod pokładem w mojej kajucie, gdzie się schowaliśmy uciekając z naszego występu, on zapukał do drzwi, a gitarzysta postanowił go wpuścić. I on wszedł ze stłuczoną szklanką i próbował uderzyć nią naszego perkusistę w twarz. Starałem się wraz z gitarzystą go powstrzymać i zaczęliśmy się przepychać wokół tej kabiny. Podczas tej szamotaniny totalnie pociął moją rękę (w tym momencie Steve pokazał mi rozległe blizny na całym lewym przedramieniu i dłoni - przyp. PK) Omal nie umarłem tej nocy. Opisałem to w utworze This Strange Engine, cała końcówka jest o gapieniu się w morze i krwawieniu, czyli dokładnie o tym, co się wtedy działo. Na statku nie było żadnego lekarza, byliśmy gdzieś na środku Morza Północnego, była mniej więcej 2.30 w nocy. Obudzili jednego z oficerów, który miał uprawnienia do udzielania pierwszej pomocy, położyli mnie na stole, a dwóch marynarzy rozciągnęło mi rękę i próbowali mi ją opatrzyć, ratując tak naprawdę życie. A potem minęło bardzo dużo czasu, gdy musiałem nosić bandaże. Trwało to tak długo, że po powrocie do Anglii musiałem przejść operację, by zlikwidować przykurcze jakie się po tym wszystkim pojawiły. Dopiero po dwóch latach byłem w stanie znów poruszać kciukiem. Przez ten cały czas był on zupełnie nieruchomy. Lata później, gdy dołączyłem do Europeans, nie do końca wiem, dlaczego, ale zacząłem zakładać kawałki bandaży na palce, tak na zasadzie takiej pamiątki, wspomnienia tego okresu, gdy musiałem nosić bandaże. No i to stało się jakimś takim moim talizmanem, do tego stopnia, że wierzyłem, że jeśli zapomnę je nałożyć, to zagram słaby koncert. Więc zacząłem regularnie zakładać fragmenty bandaży na dwa palce obu dłoni. Gdy dołączyłem do Marillion, to na początku nadal zwykłem to robić. No ale w końcu zaczęło mnie to drażnić. To zakładanie tego przed każdym występem. Zmęczyło mnie to i któregoś dnia po prostu powiedziałem sobie, że to chrzanię i nie będę tego dłużej robił. I przestałem. Tak po prostu.
No musze Ci powiedzieć, że to bardzo poważna i dość okrutna historia.
Wniosek jest z tego jeden - jeśli zamierzasz współpracować z ludźmi, lepiej sprawdź, czy jesteś w stanie z nimi nie tylko tworzyć muzykę, ale także po prostu przebywać z nimi. Gdy chłopaki zaprosili mnie, bym dołączył do Marillion, nie powiedziałem im „Tak, super, chcę być w tym zespole”. Powiedziałem: „zawieśmy to na jakiś czas. Popracujmy razem, spędźmy ze sobą kilka tygodni i zobaczymy, czy naprawdę potrafimy to robić”. To było dla mnie kluczowe, bo przecież mieliśmy zacząć spędzać ze sobą mnóstwo czasu. Powiedziałem dalej „że jeśli okaże się, że jesteśmy w stanie razem kooperować, żyć obok siebie i spędzać razem czas, wtedy uznam, że jestem w zespole”.
To właśnie miało być jednym z moich kolejnych pytań. Chciałem się dowiedzieć, co było takiego szczególnego w tym Waszym pierwszym spotkaniu, co sprawiło, że jednak postanowiłeś przemyśleć temat, bo - zdaje się - jechałeś tam po to, by powiedzieć, że nie jesteś zainteresowany. Co takiego zaszło wtedy w Twojej głowie, że z myślenia „nie zamierzam się w to angażować”, zacząłeś myśleć „hmm… może jednak warto się nad tym zastanowić”?
Po pierwsze, żeby Ci nie skłamać... Bardzo polubiłem Iana Mosleya (perkusistę zespołu i de facto odkrywcę Steve’a, bo to on pierwszy go usłyszał i on pierwszy natychmiast zwrócił na niego uwagę pozostałym - przyp. PK). Polubiłem także Steve’a Rothery. Z Pete’m i Markiem trwało to nieco dłużej. To poczułem niejako od razu. Naprawdę zrobili na mnie wrażenie fajnych gości. To co szczególnie mi się spodobało, gdy ich spotkałem, to było to, że zachowali się zupełnie inaczej niż sądziłem, że się zachowają. Myślałem, że powiedzą coś w stylu „jesteśmy zespołem, który odniósł jakiś tam sukces, sprzedaliśmy tyle i tyle milionów płyt, oto nasz ostatni album, brzmi to tak jak brzmi, nasz wokalista odszedł, jesteś w stanie tak zaśpiewać?”. Właśnie tego się z ich strony spodziewałem. Gdyby tak powiedzieli, odpowiedziałbym, że nie, że nie jestem w stanie tak śpiewać. I byłoby po temacie. I patrząc z tego punktu widzenia, to przede wszystkim nie dostrzegałem sensu przyjeżdżania na jakiekolwiek spotkanie. No ale mam znajomego, który nazywa się Darryl Way, który grał w zespole Curved Air (a wcześniej w zespole Darryl Way’s Wolf, razem z Ianem Mosleyem - przyp. PK). No i rozmawiałem z nim o tym, a on mi powiedział „nieeee… zdecydowanie powinieneś tam pojechać i spotkać się z tymi ludźmi. Są naprawdę fajni. Możesz być mile zaskoczony”. Szczerze mówiąc, gdybym wówczas nie pogadał z Darryem, to prawdopodobnie nigdy bym nie pojechał na to spotkanie. No i kiedy tam przyjechałem, oni rzeczywiście mnie zaskoczyli, bo gdy zapytałem „czego oczekujecie, czego szukacie?”, oni powiedzieli, że słyszeli kilka piosenek, które napisałem i że naprawdę im się podobają, zarówno teksty jak i mój głos. „Chcemy byś robił to co robisz, a my będziemy robili to, co dotąd robiliśmy i zobaczymy co z tego wyjdzie. Zobaczymy co się wydarzy”. No i to wydało mi się niesamowicie interesujące. Nie zamierzali robić na mnie wrażenia ilością sprzedanych płyt, ilością zarobionych pieniędzy. To zdecydowanie nie jest styl tych ludzi. Drugą rzeczą, która dała mi do myślenia, to było to, że oni absolutnie nie zamierzali być czymś w rodzaju pastiszu samych siebie, jakiejś pantomimy tego czym wcześniej byli. Zaproponowali mi kreatywny eksperyment. No i takie coś jest już zdecydowanie trudniej odrzucić, gdy jest się kreatywną osobą. Podczas tego pierwszego spotkania, które odbyło się w domu Pete Trewavasa, a właściwie w garażu, gdzie było sporo rozstawionego sprzętu, stworzyliśmy niemal w locie utwór The King of Sunset Town. Dosłownie w 5 minut. Wszystkim się to spodobało, wszyscy byli podekscytowani. I w tym momencie było już oczywiste, że jest między nami chemia. Wiedzieliśmy, że wychodzi nam to razem, może nie tyle bez jakiegoś wysiłku, ale na pewno w bardzo naturalny sposób. I właśnie to zmieniło moje nastawienie. To, że stworzyliśmy dobry utwór niemal natychmiast, a oni byli tym tak bardzo podekscytowani. No i wtedy zapytali „czy chcesz się do nas przyłączyć?”. No a ja zamiast powiedzieć „jasne, byłoby super, ależ to niesamowite”, byłem raczej powściągliwy. Powiedziałem coś w stylu „hmm… kurczę, no nie wiem”. Myślę, że z ich strony było coś w stylu „ja pierniczę, o co mu chodzi?”. Powodem, dla którego byłem taki powściągliwy był fakt, że dokładnie w tym samym czasie dostałem propozycję trasy koncertowej z zespołem The The – to była trasa Mind Bomb - a to był wówczas „najfajniejszy zespół na świecie”. No wiesz Johnny Marr na gitarze i Matt (Johnson), który pisał sporo naprawdę fajnej muzyki - byłem ich wielkim fanem, za to nie byłem wielkim fanem Marillion. Więc instynktownie wolałem raczej grać z The The. I aby przyłączyć się do Marillion musiałem porzucić ten plan. No ale oczywiście największa różnica polegała na tym, że gdybym pojechał grać z Mattem, no to po prostu grałbym na pianinie na tej trasie i tyle. Pewnie, że jest spora różnica między spędzeniem jakiegoś tam czasu w naprawdę fajny sposób, z fajnymi ludźmi i wieloma okazjami naprawdę dobrej zabawy (jak mi obiecywano), a przyłączeniem się do zespołu, by stać się częścią długoterminowego kreatywnego projektu, gdzie mógłbym zajmować „miejsce kierowcy” i kreatywnie decydować, kiedy i co mam robić. I to naprawdę wpłynęło na zmianę mojej decyzji.
A pamiętasz ten moment, gdy sobie samemu powiedziałeś „TAK”, a potem tę chwilę, gdy to zakomunikowałeś pozostałym? I jak na to zareagowali, bo przecież byli mocno rozczarowani, że tego „TAK” nie usłyszeli od razu?
Tak naprawdę, to nie sądzę by w ogóle był taki moment. Pojechaliśmy do Brighton, do studia, gdzie odbywały się nasze próby. Nazywało się „Muzyczna Farma”, ale nazywaliśmy je Grzybową Farmą (Mushroom Farm), bo to była dawna pieczarkarnia przerobiona na salę prób. Pracowaliśmy tam, mieszkaliśmy tam razem. Cały sprzęt był w takiej dużej sali na terenie studia. Pracowaliśmy mniej więcej od 10-11 rano, czasem niemal do północy. Oczywiście z przerwą na jakiś posiłek. I spędzając tak wiele czasu na wspólne tworzenie muzyki, będąc ze sobą razem, w pewnym momencie, po jakichś dwóch, trzech tygodniach, w jakiś tam sposób stało się jasne, że to działa. Że jest chemia. Że świetnie nam idzie pisanie. Cały album Seasons End zrobiliśmy naprawdę szybko. Zdawało się to takie „bezwysiłkowe”. W kolejnych latach ten proces już raczej nie był taki „bezwysiłkowy”, ale wtedy na samym początku dokładnie tak było. No więc na pewno była taka chwila, że powiedziałem w końcu „TAK, chcę być z Wami”, ale naprawdę nie pamiętam, jak się to odbyło, w jakich okolicznościach. Ale tak to już jest z Marillion. My nigdy nie świętujemy żadnych rocznic. Wiesz, ludzie dzwonią z tekstem „czy zdajesz sobie sprawę, że dziś mija 10 lat od ukazania się Brave?”, a my na to „taaa, naprawdę? fajnie”. Nie świętujemy takich rzeczy. One nam mijają po cichu, za to inni to celebrują. My nie jesteśmy dobrzy w ceremoniach.
No to jeszcze jedno pytanie dotyczące tego okresu. Czy miałeś jakąś rozmowę z Colinem? (Woorem – muzykiem, z którem Steve grał w Europeans i How We Libve – przyp. PK). No wiesz, o tym, że przyłączasz się do Marillion, co oznacza koniec Waszej współpracy.
Miałem ją już wcześniej. How We Live się wtedy rozpadło, a ja zamierzałem zupełnie porzucić branżę muzyczną. Mój plan był taki, by zostać mleczarzem. Tak! To był mój pomysł na życie. Chciałem znaleźć zajęcie, które nie wymagałoby jakiegokolwiek wysiłku intelektualnego, które mógłbym zaczynać wcześnie rano i kończyć w porze lanczu i w ten sposób mieć czas na to, by obserwować, jak dorastają moje dzieci. I wieść normalne, spokojne życie bez tego permanentnego ciśnienia, że trzeba napisać nowy materiał, nagrać płytę itd. czego doświadczałem, przez tyle lat. Byłem tym naprawdę wykończony w tamtym czasie. Zatem How We Live się rozpadł, więc tak naprawdę nie było potrzeby przeprowadzania jakiejś rozmowy z Colinem. Nigdy nie było czegoś takiego, bym musiał mu zakomunikować, że odchodzę, bo po prostu sytuacja tak nie wyglądała.
A macie ze sobą teraz kontakt?
Tak, mamy… zwykle raz do roku. Zawsze dzwoni do mnie z życzeniami urodzinowymi i ja do niego też, bo on ma urodziny dzień po moich, ja 14-go, a on 15-go maja. Zatem on zawsze pamięta o moich urodzinach, bo są dzień przed jego. I z tego samego powodu ja nie zapominam o jego urodzinach. Oczywiście zdarza nam się rozmawiać dłużej ale już daaaaaaaawno się nie widzieliśmy.
To teraz coś zupełnie innego. Jesteś tekściarzem. I to takim dość znaczącym tekściarzem. A bycie twórcą tekstów oznacza, że jest się odpowiedzialnym za znaczenie (przesłanie) muzyki, którą tworzycie. A z tym z kolei związane jest całe „opakowanie” muzyki, o wiesz, grafiki, okładki itd. Bardzo mnie interesuje, jak wygląda u Was proces doboru grafiki na płyty i kto za to odpowiada. Kto podejmuje te kluczowe decyzje w tej sprawie?
Tu panuje u nas pełna demokracja. Prosimy czasem niektórych artystów, by przesłali nam swoje pomysły. Gdy dany album jest skończony lub prawie gotowy, dzwonimy do różnych ludzi prosząc, by nam coś przesłali ze swych prac. Przez te lata odkryliśmy kilku ciekawych artystów, z którymi potem współpracowaliśmy. Oczywiście był Bill Smith, który odpowiadał za okładki do Seasons End, Holidays in Eden, Brave i Afraid Of Sunlight. W jego studio pracował Carl Glover. Carl odszedł od Billa i zakończył pracę dla niego, ale kontynuował współpracę z nami. Pamiętam, że projektował całą oprawę marillion.com. Okładkę i grafiki dla This Strange Engine tworzył Hugh Gilmour. Jest parę osób, do których wracamy od czasu do czasu. Nie jestem dobry w datach, ale gdzieś tak koło roku 2000 odkryliśmy Simona Warda, którego prace naprawdę lubiliśmy i w pewnym momencie został naszym nadwornym grafikiem. Zajmował się także naszą stroną internetową no i oczywiście miał wielki wpływ na projektu okładek naszych płyt. Gdy tworzyliśmy Sounds That Can’t Be Made współpracowaliśmy z kilkoma różnymi artystami. Był między innymi człowiek ze studia Real World (należącego do Petera Gabriela - przyp. PK), który tworzył okładki płyt nagrywanych w wytwórni Real World. Kurczę nie potrafię sobie teraz przypomnieć jego nazwiska…, musisz sam to ustalić, bo naprawdę nie pamiętam (rzecz jasna ustaliłem, o kim mówił Steve – chodzi o Marca Bessanta – przyp. PK). On wykonał kilka stron na tej płycie. Kilka innych zrobił Simon Ward i myślę, że był tam jeszcze ktoś trzeci.
Tak, był nim Antonio Seijas.
Tak! On robił cały projekt dla…??
…Happiness is the Road.
O tak! Do Happiness is the Road. Ooo… to bardzo utalentowany człowiek. Ma taki wyrazisty styl. Ale ostatnimi czasy pracujemy głównie z Simonem Wardem. Wykonał dla nas oprawę Fuck Everyone And Run oraz An Hour Before It’s Dark. Działa to tak dobrze, dlatego, że on nam przedstawia wiele różnorodnych opcji wizerunkowych i praktycznie każdą z nich zespół mógłby wybrać. Odbywa się to tak, że mówimy „to niekoniecznie mi się podoba”, „a to w sumie mi się podoba”, „a to naprawdę bardzo mi się podoba”, a potem i tak zwykle wykorzystujemy wszystkie.
A był jakiś powód, dla którego przestaliście używać jakiegoś logo? I już nie mam tu na myśli tego klasycznego logo kojarzonego z okresem Fisha ale na przykład w okresie Holidays in Eden mieliście naprawdę fajne, ciekawe logo, które dość szybko przestało być używane, a potem… właściwie co płyta to powstawało nowe.
Bo nas te logotypy zmęczyły. Wszystkie. Nie jest to pewnie z biznesowego punktu widzenia szczególnie rozsądne, bo przecież logo to jednak coś w rodzaju znaku handlowego i jest czymś, co na pewno warto posiadać ale my już teraz nie odczuwamy jakiejkolwiek potrzeby jego posiadania. Nie jesteśmy już częścią branży muzycznej jako takiej. Finansujemy się sami dzięki naszej wiernej grupie fanów myślę, że już jakieś dobre 15 lat. Znają nas, rozpoznają.
Tak naprawdę, to robicie to już od ponad 20 lat. Niech mi wolno będzie Tobie przypomnieć, że zrobiliście to jako pierwszy zespół w historii przy okazji płyty Anoraknophobia wydanej w roku 2001 roku.
A no tak, racja, Anoraknophobia. Gdyby ktoś dziś zapukał do naszych drzwi z projektem logo, które by miało klimat, klasę, styl i byłoby wystarczająco nowoczesne, być może byśmy je zaadoptowali. Ale jak na razie nikt taki do nas nie zapukał.
W przypadku ośmiu pierwszych płyt, których reedycje pojawiły się niedawno w wersjach Deluxe, pierwsze cztery okładki pozostały mniej więcej takie jak w oryginale, ale kolejne cztery, te z płyt nagrywanych już z Tobą przeszły swoistą metamorfozę. Niektóre kosmetyczną, ale niektóre bardzo gruntowną. Proste pytanie - dlaczego?
Byliśmy nimi znudzeni. Na przykład uznaliśmy, że okładka płyty Seasons End jest już nieco staroświecka. Ona zawsze była czymś w rodzaju „wytnij wklej” z projektów realizowanych dla EMI tak, by przypominało to nieco dawne okładki, nawiązywało do dawnego wizerunku zespołu, ale przy okazji by pokazywały coś nowego. Bill Smith znalazł sposób na to, by pokazać, że niby poszliśmy dalej, ale jednak nie porzuciliśmy naszych korzeni. Były takie łączniki między starym Marillion i nowym Marillion. Wszystkie te ówczesne decyzje miały niewiele wspólnego ze sztuką, za to wiele z marketingiem. Okazja na przeprojektowanie tej okładki była kusząca i to Simon Ward przyszedł z pomysłem i pytaniem „co Wy na to?”. I był to totalnie odmienny projekt, ale zawierający charakterystyczne oryginalne elementy. Wszyscy uznaliśmy, że jest niezły i powiedzieliśmy, że tak zrobimy. Okładka do albumu Afraid Of Sunlight, gdy Bill i Carl przynieśli pierwotny projekt dla tej płyty, to był to ten obraz, który ostatecznie znalazł się na tyle okładki. I ja go uwielbiałem. A pozostali nie. I baaaardzo się o to pokłóciliśmy.
Z powodu Jezusa?
Tak. Jeden z członków zespołu - niech jego nazwisko już na zawsze pozostanie w tym kontekście niewymienione - powiedział, że nie możemy wykorzystać tego projektu, bo nas uznają za zespół religijny. Kurczę, nie bądźmy głupcami, przecież to oczywiste, że nikt by nas za taki zespół nie uznał. To tylko rzeźba Chrystusa i tyle. Jedna z najbardziej znanych na świecie. Chyba największa.
W Polsce jest największa. Większa niż ta z Rio!
Tak? Większa?
Tak. Nazywamy to Rio Świebodzineiro, bo ta figura jest w miejscowości Świebodzin. Świetna nazwa dla osób mówiących po angielsku (śmiech).
Swebodzinero? Rio Swebodzineiro? Cudownie… Cóż, ostatecznie wyczerpałem argumenty za. Zespół nie znosił projektu z Jezusem (Day-Glo Jesus). W ostatniej chwili Bill podrzucił zdjęcie swego syna na tle ognistych okręgów. Tej okładki tak naprawdę nikt nie chciał. No ale przynajmniej nie był to tamten obraz, który ja kochałem.
Ja też go uwielbiam.
No wiadomo. Każdy kto ma odrobinę gustu go uwielbia (śmiech). Zawsze nienawidziłem tej okładki z synem Billa, więc reedycja stała się okazją, by na front trafił w końcu właściwy obraz. Myślę, że przez te wszystkie lata, pozostali członkowie zespołu dojrzeli do tego, że dla tej płyty nie mogło po prostu być lepszej okładki, no i ostatecznie wstawiliśmy ten obraz na front. Stąd ta różnica w stosunku do oryginału. Okładka do Brave jest mniej więcej taka sama jak była. Wszyscy zawsze uwielbialiśmy tę okładkę. Nie chcieliśmy jej za bardzo zmieniać. Ot, została po prostu trochę technicznie poprawiona. I co nam zostało?
Holidays in Eden. Pewnie Wasza ulubiona, skoro pozostawiliście ją praktycznie bez zmian.
Tak. Ona nam się podobała. Powstała na kanwie ilustracji Sarah Ball, która znalazła się na okładce książki Love in the Time of Cholera autorstwa Gabriela Garcíi Márqueza. W jednym z wydań (penguin edition) okładka ma te, przypominające duchy, elementy na ciemnym tle i pomyślałem, że coś takiego byłoby idealne na okładkę Holidays in Eden. Skontaktowaliśmy się zatem z dziewczyną, która to namalowała, prosząc o stworzenie czegoś w podobnym stylu. Zrobiła to dla nas. Tą dziewczyną była Sarah Ball. Oryginał tej okładki wisi tutaj u mnie na ścianie w pomieszczeniu obok (Steve połączył się ze mną ze swojego mieszkania - przyp. PK). Nie wiem, jak to wyszło, że oryginał jest u mnie. Myślę, że zespół wspaniałomyślnie zdecydował, że mogę go mieć. To było miłe.
Uwielbiam tę okładkę, ale pamiętam, że gdy po raz pierwszy ją zobaczyłem, prosząc o nową płytę Marillion, pomyślałem, że ktoś chyba ze mnie sobie stroi żarty i że to na pewno nie może być nowa płyta mojego zespołu. To był prawdziwy szok.
Taaa… „co to k***a jest?” Co? Ale szczerze mówiąc, właśnie na takie reakcje liczyliśmy w ciągu tych lat. Nie tylko w przypadku okładek, ale także muzyki. Zależy nam na tym, by ludzie słuchając naszej muzyki i oglądając zawartość płyt reagowali właśnie tak: „o co tu k***a chodzi?” Fajnie jest to robić właśnie tak, zamiast odgrzewać przez lata ciągle tego samego kotleta.
Taki efekt osiągnęliście już wypuszczając Hooks In You (pierwszy singiel ze Steve Hogarthem jako wokalistą - przyp. PK). Wydaje mi się, że Easter byłby jednak lepszym pierwszym singlem, pozwalającym poznać Pana Steve Hogartha – nowego wokalistę Marillion.
Tak, masz rację. Masz absolutną rację. Na pewno byłoby lepiej, gdybyśmy właśnie tak zrobili. Ale to wymusiła wytwórnia płytowa, dla której liczyło się wyłącznie to, że Hooks in you miało potencjał singlowego hitu. Rockowego hitu. No i wyszło jak wyszło.
Kolejne pytanie do tekściarza. Jak się nagrywa tak wiele płyt, to chyba nie jest łatwo znaleźć temat na teksty kolejnych utworów, bez powtarzania się. Czy te teksty rodzą się spontanicznie? Ot, idziesz ulicą, widzisz człowieka malującego mural na ścianie i pojawiają się słowa „Aniołów tego świata nie znajdzie się wśród kościelnych ścian”, czy też cały ten proces jest bardziej bolesny?
To spory stres nosić tę odpowiedzialność. Jest to też bardzo stresujące, gdy nadchodzi czas nagrywania kolejnej płyty. Akurat teraz znów jestem na tym etapie, bo na początku przyszłego roku zabieramy się za nagrywanie nowej płyty Marillion (!!!!!!). Siedzę więc znów z tym poczuciem odpowiedzialności za słowa, zastanawiając się, o czym do cholery jeszcze nie pisałem. Ale w sumie zawsze się tak czuję. W 1995 roku też się tak czułem (śmiech). Mam ten komfort, że już wiem, że zawsze jakoś sobie z tym raziłem, za każdym razem, gdy wydawało mi się, że nie będę potrafił już tego zrobić. Zawsze zatem wydaje mi się, że nie dam rady… i zawsze jakoś daję radę, więc pewnie i tym razem też mi się to uda. To jest to jedyne poczucie komfortu i powiew optymizmu, to że wiem, że zawsze sobie jakoś radzę. Dodatkowo jest tak, że mam ileś tam gotowych tekstów czekających „na półce” z czasów, w których nie potrafiłem znaleźć sposobu na ich sensowne wykorzystanie. Nie dlatego, że były złe, ale dlatego, że nasz sposób tworzenia jest taki, a nie inny. Jeśli nie jestem w stanie pożenić takich słów z tym co zespół gra (improwizuje), to po prostu je odkładam na inną okazję. Zatem to, czy moje słowa będą wykorzystane, czy nie, niekoniecznie zależy od ich jakości, ale bardziej od tego, czy potrafię znaleźć dla nich dobry „muzyczny dom” podczas pisania płyty. Zatem mam na półce kilka takich bezdomnych tekstów, które być może uda się wykorzystać tym razem. To zdejmuje ze mnie jakąś tam część tego ciśnienia, jakie by na mnie ciążyło, gdybym miał napisać cały album zupełnie od zera.
A gdy coś napiszesz, to jesteś od razu do tego przekonany, czy musisz to komuś pokazać, podpytać, co o tym sądzi? A może po prostu nie dbasz o to, co inni o tym myślą?
Zwykle przez ileś tam miesięcy pracy nad płytą nikt z zespołu zdaje się nie zwracać uwagi na słowa, które śpiewam. Bywało, że podczas miksowania albumu podchodził Mark i mówił „kurczę, to ci naprawdę wyszło”. A przecież wcześniej pracowaliśmy nad tym dobre trzy miesiące. „Hej! Nie słyszałeś ich wcześniej?”, „Nieee… byłem zbyt zajęty muzyką”. A bywało i tak, że Pete, lub ktokolwiek inny, przychodził do mnie w połowie trasy promującej nagraną już płytę ze słowami „naprawdę lubię te słowa”, a ja na to „ooo.. wreszcie łaskawie to zauważyłeś” (śmiech). A ja z nimi żyłem przez lata. Mam zatem wrażenie, że oni zwykle wcale nie zwracają uwagi na moje teksty. Uważają, że to jest moja działka, moje zadanie, nie chcą mieć z tym nic wspólnego. Dobrze wiedzą, że bym im nie podziękował, gdyby się wtrącali. I mają rację. Jestem im za to wdzięczny. Moje ego byłoby ugodzone, gdyby przychodzili z uwagami typ „a dlaczego tego nie napiszesz w taki, czy taki sposób?” „To mi się za bardzo nie podoba” itd. To by mnie wykurzało. Więc szczerze mówiąc, bardzo się cieszę, że się w to w ogóle nie angażują.
Mark w swojej książce przyznał, że podczas sesji do Sounds that can’t be made rzeczywiście mooocno Cię wkurzył swymi komentarzami.
Ooo… tak! To była mega kłótnia. Byliśmy bardzo blisko rozpadu. To nawet nie tyle było o jakimś konkretnym tekście, ale o całej koncepcji płyty. Powiedział, że mu się to nie podoba i nie będzie nad tym pracował. I to było dziwne, bo sposób w jaki pracujemy sprawia, że moje teksty zwykle ewoluują w trakcie komponowania. Dorastają, dojrzewają i zmieniają się. Zatem krytykowanie czegoś na tak wczesnym etapie odbierałem bardziej jako egoistyczną próbę sił, niż jako zarzuty pod adresem jakichś słów. One i tak by się zmieniły. Cokolwiek tak go zirytowało, prawdopodobnie i tak by się ostatecznie zmieniło. Miało to więcej do czynienia z jego Ego niż z obranym przez nas kierunkiem tworzenia. W tym momencie rzeczywiście byłem bliski odejścia z zespołu. Byłem skłonny zakomunikować, że mam dość, „róbcie sobie co chcecie, mnie tu już nie ma, no chyba, że poszukacie innego klawiszowca. Z tym, który jest, ja dłużej pracować nie będę”. Nasz perkusista Ian (Mosley - przyp. PK), który zwykle jest takim naszym głosem rozsądku w zespole, powiedział wtedy: „ok, robimy sobie pół roku przerwy. Jaki dziś mamy dzień? Ok, mamy dziś tego i tego… spotkanie zespołu robimy zatem tego i tego dnia. Robimy spotkanie we wrześniu… do zobaczenia. Za sześć miesięcy od dziś się spotykamy i zobaczymy czy nadal czujemy to co teraz”. No i oczywiście na spotkaniu po tych sześciu miesiącach nie potrafiliśmy sobie nawet przypomnieć o co się tak pokłóciliśmy. Myślę, że wiele zespołów rozpada się z powodu drażliwości, braku odporności na takie małe głupie drobiazgi, które na pewno nigdy nie powinny być powodem rozpadu i pewnie nie raz takie grupy rok później zastanawiają się, dlaczego do tego doszło. Pamiętam jak Derryl (Way) opowiadał mi, że gdy Curved Air koncertował wraz z grupą innych zespołów na ich poziomie, to byli wtedy naprawdę wielcy, sprzedawali więcej biletów niż Genesis czy Yes, a jednak się rozpadli, a tamci nie. Sprzedali milion płyt i nie zrobili nic, by postarać się rozwiązać wewnętrzne napięcia, aby nadal grać razem, a potem nawet nie pamiętali z jakiego powodu się rozpadli. I myślę, że tak się dzieje w przypadku wielu artystów. Warto spróbować zrobić krok w tył, dać sobie trochę czasu, zanim podejmie się decyzję o porzuceniu.
Myślę, że to jest bardziej uniwersalne i niekoniecznie musi dotyczyć wyłącznie artystów. Po prostu, ludzie często niszczą swoje wspaniałe nieraz relacje z naprawdę błahych powodów.
Tak. Choćby małżeństwa. Ludzie często rozbijają małżeństwa zbyt szybko. Oczywiście to może im służyć, któż to wie. Może byłoby lepiej, gdybym sobie poszedł w trakcie sesji do Sound that can’t be made. Kto wie?
Eee… chyba nie, ostatecznie parę fajnych rzeczy udało się wam jeszcze potem razem zrobić (śmiech). Jest kilka piosenek, które są przecież całkiem niczego sobie (śmiech).
…(śmiech) no tak, tak. Trochę dobrej muzyki mogłoby nie powstać.
Gdy miałem przyjemność rozmawiać z Tobą w 2007 roku zapytałem Cię o Wasze spotkanie z Neilem Armstrongiem (astronautą i człowiekiem, który jako pierwsza istota w dziejach wykonała krok na innym niż Ziemia ciele niebieskim – 20.07.1969r. przyp. PK). Opowiedziałeś mi wówczas naprawdę przepiękną historię (cały ówczesny wywiad jest dostępny TUTAJ). Chciałbym Cię zapytać, jakich innych ważnych dla Ciebie ludzi spotkałeś, poznałeś dzięki temu, że jesteś tym, kim jesteś?
Gdy spotkałem Rufusa Wainwrighta (amerykańskiego artystę, piosenkarza - przyp. PK) cudownie było spędzić w jego towarzystwie trochę czasu. Bardzo go szanuje jako muzyka i tekściarza. Idąc dalej tym tropem, od jakichś 2-3 lat - mniej więcej - mam okazję nagrywania z Trevorem Hornem (słynnym brytyjskim producentem - przyp. PK). Nigdy nie marzyłem o spotkaniu Trevora, więc spotkanie go i praca z nim były czymś cudownym, bo miałem sporo czasu, by z nim przebywać i dużo czasu dla muzyki, którą tworzył. No i oczywiście nieprzypadkowo, w jakimś tam sensie, może z powodu powiązań Trevora, na perkusji grał tam Luís Jardim, który lata temu grał na moim solowym albumie Icecream genius, więc znaliśmy razem Louisa, a Louis teraz koncertuje z nami i jest legendą, grał przecież w Sympathy for the devil (Rolling Stones – przyp. PK), grał w Slave to the rhythm (Michaela Jacksona – przyp. PK), grał na wielu najlepszych płytach, jakie kiedykolwiek nagrano. Grał z Niną Simone, Jamesem Brownem. No nie da się tego wyliczyć… Grał na perkusji na ponad 150 płytach. (Lewis towarzyszył także zespołowi Marillion podczas trasy promującej ostatni album An Hour Before It’s Dark - przyp. PK). No i jest cudownym, pięknym człowiekiem, przebywanie w jego towarzystwie to prawdziwa przyjemność. Dlatego bardzo się cieszę, że robiąc to co robię mogę spotykać ludzi takich jak on, jak Ruphus. W poprzedni weekend poszedłem z żoną na koncert Seala do London Palladium i mogliśmy się z nim spotkać, ponieważ Trevor grał na basie w jego zespole i produkował jego albumy. Udało mi się w życiu spotkać parę naprawdę bardzo wpływowych osób w muzycznej branży, niekoniecznie zresztą muzycznej, raczej na polu szerzej pojętej sztuki (Steve użył określenia heavy hitters – przyp. PK). W bliższych nam czasach - a ja nie jestem kimś takim, który śledzi kto tam jest teraz „gwiazdą” - udało mi się zbliżyć do paru osób, do których nigdy nie miałbym dostępu, gdyby nie to co robię. Ale nie wydaje mi się, by cokolwiek dało się porównać do spotkania z Neilem Armstrongiem. On był kimś takim, kimś tak niezwykłym, że po prostu odpływam, gdy sobie to przypominam. Ale gdy już o tym mówimy, jest taki astronauta z Holandii, który przebywał na ISS (International Space Station – Międzynarodowej Stacji Kosmicznej – przyp. PK) i zadzwonił do mnie z kosmosu, by się przywitać. To było naprawdę coś. Mieliśmy akurat wchodzić na scenę w Chicago, gdy nagle zadzwoniła moja komórka i to było połączenie z ISS. Usłyszałem zatem „dzień dobry” z kosmosu tuż przed wejściem na scenę. Mamy kilku przyjaciół w kosmosie (śmiech).
Na marillionowej orbicie stale krąży ktoś bardzo związany z kosmosem i jego największą legendą – najstarszy syn Neila Armstronga, Rick. Mam dziś okazję, by Ci podziękować, ponieważ to właśnie Tobie zawdzięczam to, że ja także miałem okazję go poznać osobiście i utrzymywać z nim od lat kontakt. Dziękuję.
Spotkałem Ricka, tak po prostu, na ulicy, po naszym koncercie w Ohio lata temu. Poprosił o autograf i zaczęliśmy rozmawiać… no i przyjaźnimy się do dziś. To bardzo miły człowiek (co w pełni potwierdzam, bo mnie zwykłego szarego człowieka potraktował i nadal traktuje z szacunkiem, o jakim nie mógłbym marzyć – przyp. PK).
Chciałem Cię zapytać o Marka (Armstronga – drugiego syna Neila – przyp. PK), ponieważ wspominałeś mi w 2007 roku, że obaj są fanami muzyki Marillion. Mark jest także bardzo utalentowanym muzykiem, ale jakoś nie widać go w Waszych okolicach. Macie kontakt?
On po prostu taki jest i tyle. Nie mam z nim większego kontaktu. Rick zawsze był obecny jako nasz przyjaciel, natomiast Marka parę razy w życiu spotkałem, ale jakoś nigdy nie utrzymywaliśmy ze sobą kontaktu. Ma po prostu swoje sprawy. Nie mam z tym problemu.
Jako tekściarz dałeś się poznać jako taki rockowy Nostradamus. Potrafisz przewidywać przyszłość. Jestem bardzo ciekaw, co myślisz o naszej przyszłości w tych jakże niespokojnych obecnie czasach.
Ooo… przeczucie mówi mi, że zbliżamy się do jakiegoś punktu przełomowego. To mogą być zupełnie różne punkty przełomowe, niekoniecznie jakiś jeden wspólny. Ale czuję, że niedługo wszystko się zmieni wokół nas. Coś w stylu upadku Cesarstwa Rzymskiego. Myślę, że nadal jest wysoce prawdopodobne, że w nadchodzącej dekadzie stanie się coś, jak z Blade Runnera (filmu znanego w Polsce jako Łowca Androidów – przyp. PK). Chiny opanują świat, zdobędą największy wpływ na wszystko, co się dzieje w świecie, politycznie i ekonomicznie. I świat się zmieni. Myślę, że ta ekonomiczna i polityczna moc, którą mają kraje Zachodu od ponad stu lat, dobiega końca. I to mnie niepokoi. A z drugiej strony, dokładnie w tym samym czasie, jak napisałem na naszej ostatniej płycie, mamy tę godzinę nim zrobi się ciemno… Jeśli nie połapiemy się z tym, co się dzieje z klimatem - rafy koralowe już wyglądają na wymarłe – naukowcy nurkujący do raf nie mają wątpliwości, że proces masowego wymierania już trwa. A to będzie miało ogromne konsekwencje dla całej ludzkości i łańcucha pokarmowego. Jeśli to wymieranie się nie zatrzyma, jeśli nie zakończy się topnienie lodowców na biegunach będziemy naprawdę po uszy w g**nie. I to jest naprawdę nieodległa przyszłość. Jest też bardzo wysoce prawdopodobne, że czeka nas jakoś nowa globalna pandemia, przy której COVID to był spacerek w parku. Patrząc na to z perspektywy Ziemi, myślę, że pasożyt, który ją niszczy w sposób w jaki my to robimy, prawdopodobnie sam po prostu zostanie zmieciony z jej powierzchni. Planeta Ziemia z pewnością będzie „dążyła” do zredukowania liczby ludzi, a najbardziej oczywistą metodą by to osiągnąć będzie masowa eksterminacja „za pomocą” jakiejś pandemii. Wystarczy coś takiego jak wirus ebola. Gdyby ebolą można się było zarazić kropelkowo… Goodbye Vienna… już byłoby po nas - umieralibyśmy milionami. I wcale bym się nie zdziwił, gdyby właśnie coś takiego miało nas czekać w niedalekiej przyszłości. I gdy to nastąpi w momencie, gdy krzywa wzrostu liczby ludności jest już niemal pionowa, przy jednoczesnym rozwoju technologii, komputerów itd. będzie to wyglądało tak, jakby wszystko zbiegło się w jednym punkcie, wywołując idealną burzę, powodując największy w dziejach światowy kryzys. Oczywiście mam nadzieję, że się mylę, ale mam uczucie, że jednak nie, że to wszystko nadchodzi. Oj, bardzo chciałbym się mylić. No bo z drugiej strony, są także powody do optymizmu. Ot, choćby to, że zmiany klimatu wymusiły na nas inwestowanie jakichś tam pieniędzy w nowe technologie do pozyskiwania energii, powstają wręcz nowe generacje nowych źródeł energii, a to mocno obniża jej cenę. Robi się coraz tańsza, poprzez budowanie farm wiatrowych i słonecznych. Robimy też ogromne kroki w produkcji syntetycznego mięsa i protein, co sprawi, że nie będzie potrzeby zabijania zwierząt. Po prostu sobie je wyhodujemy od podstaw. Jeśli skoncentrujemy naszą energie na takich sprawach, damy radę zmienić świat na wiele dobrych sposobów. Możemy przestać potrzebować paliw kopalnych, tradycyjnych środków transportu, może przestaniemy niszczyć 2/3 naszej planety, by wykarmić krowy, które potem chcemy zjeść. Oznacza to, że być może będziemy w stanie przebudować, przeprojektować wiele obecnie obowiązujących zasad. Naprawić je. Zobaczymy, co się wydarzy. Czy pójdziemy w jedną, czy w drugą stronę.
Dziękuję za poświęcony mi czas o wiele dłuższy niż było w planach. To co? Widzimy się w Łodzi.
No tak! Mój występ w Łodzi… wcale mnie o niego nie zapytałeś!
Nie wiem, dlaczego, ale zafiksowałem się, że ten koncert będzie nie 7 grudnia, a 8. W rocznicę śmierci Johna Lennona.
Ooo… Zaśpiewam coś Lennona. Może nawet parę piosenek.
Imagine?
Na pewno. I Instatnt Karma.
A gdy przygotowujesz się do tego typu występów, nazywam je One Man Show, robisz sobie jakąś listę utworów do zagrania, czy jest to wszystko totalnie spontaniczne?
No cóż… mam jakieś tam w głowie, no bo przecież muszę znać akordy, pamiętać, jak to leci. To co zwykle robię, to podczas prób z ogromniej chmury utworów, ze cztery razy większej niż byłbym w stanie zagrać na koncercie, ogrywam i wybieram te, które czuję, że mogę z nimi wyjść na scenę. I gdy w jakimś momencie nachodzi mnie myśl by to zagrać… potrafię to zrobić. Tak, bym nie brał się za granie czegoś, czego zupełnie nie znam, nie wiem, jak grać i w tych nerwach dopiero zastanawiał się jak to zrobić. Takie występy są naprawdę straszne. Nie mam nikogo, za kim mógłbym się schować. Jestem tylko ja. W razie czego nie mam na kogo zwalić winy (śmiech). No więc jest to naprawdę przerażające. A z drugiej strony, z założenia zaplanowałem, że te występy nie mają żadnej setlisty. Idą w stronę, w którą w danym momencie czuję, że powinny iść. Gdzie wszyscy czujemy, gdzie to powinno zmierzać. To nie jest tylko kwestia mnie samego. To także kwestia pomieszczenia. Bardzo lubię samą koncepcję takich występów. Są możliwe wyłącznie dlatego, że na scenie jestem sam. Z żadnym zespołem nie byłoby to możliwe. Nie mógłbym po prostu zawołać do muzyków, „ok, to teraz gramy Instant karma”, bo powiedzieliby coś w stylu „że co, proszę?” „Jak to leci? Jak to się gra?” Dla solisty takie opcje są w zasięgu. Zagram cokolwiek, mogę przerwać w środku i zacząć grać coś innego, jeśli poczuję się znudzony (śmiech) i sprawy lecą prosto do przodu. To byłby wstyd, gdyby nie zamieniać takich występów w całkowicie wolny, kreatywny spektakl. Wadą jest to, że chodzę po scenie nie bardzo wiedząc co się dalej wydarzy. A to jest naprawdę bardzo przerażające. Na szczęście zwykle, gdy już zagram parę dźwięków uspokajam się i mogę spokojnie występować dalej.
A miałeś kiedyś jakieś przykre zdarzenia, jakiś negatywny odbiór z sali?
Nie, raczej nie… choć, czekaj! Tak, była raz taka sytuacja. Grałem - gdzie to było? - to był mój pierwszy wtedy występ… Grałem w Malmo w Szwecji! Mniej więcej w połowie koncertu zapytałem „czy ktoś miałby ochotę coś powiedzieć?” „Jakieś życzenia?” I nagle taki gość krzyczy: „zacznij wreszcie grać szybciej”. To był jedyny przejaw krytyki publiczności. Nie wiem czego oczekiwał. Specjalistów tego typu grania: Jerrego Lee Lewisa albo Little Richarda? Gdy grasz na swoim pianinie, „szybciej”… co znaczy „szybciej”?
Czy mogę mieć jedną prośbę? Mam dość mocny głos, ale jakoś nigdy nie mogę się przebić przez całą widownię a moja prośba jest od lat jedna: proszę, zagraj Acid Rain (z płyty Recuring Dreams zespołu Europeans, w którym H. grał przed How We Live i Marillion – przyp. PK)
Masz to u mnie.
Bardzo, bardzo, bardzo dziękuję Ci za naszą rozmowę. Cudownie było Cię gościć u mnie w domu… chciałoby się mieć Cię tu tak naprawdę, nie tylko na ekranie.
Jestem baaaaaardzo drogi (śmiech).
Do zobaczenia w grudniu.
Przynieś bombkę, poczęstuję Cię Teqilą
Dzięki!
Rozmawiał: Paweł Korbacz
Od Redakcji: dla tych, którzy dotarli do końca rozmowy, poniżej mała niespodzianka – "fotograficzne upamiętnienie" tej „Zoomowej” rozmowy.