Wielu z naszych czytelników zna ją choćby z radiowej działalności w Rock Serwis FM, gdzie prowadzi autorskie audycje. Pewnie wielu zobaczyło też koncert jej zespołu podczas ostatniej edycji cenionego Ino-Rock Festival. To jednak tylko drobne wycinki z życia kobiety o wielu twarzach i pasjach. I to od nich, a w zasadzie od ich źródeł, zaczęliśmy naszą rozmowę z Baśnią Lipińską, twórcą i liderem formacji baṣnia.
Mariusz Danielak: Gdy zerkam na twoje dossier stwierdzam, że jesteś prawdziwą kobietą renesansu. Kompozytorka, autorka tekstów, wokalistka, dziennikarka, prezenterka radiowa i… sceniczna, a pewnie jeszcze o czymś nie wiem. Wszystko jednak kręci się wokół twojej ukochanej muzyki. Jak zaczęła się u ciebie miłość do niej?
Baṣnia: Tak naprawdę to pasji we mnie jeszcze więcej, a to wcale nie pomaga. Kiedy ktoś ma jedną pasję, może jej się oddać w zupełności, kiedy człowieka ciekawi tak wiele rzeczy, trudno dojść w którejś z nich do perfekcji. A ja i zdjęcia kocham robić i łapię za tusz lub tablet i ilustruję naturę, a gdybym mogła równolegle żyć jeszcze kilka żyć, to spróbowałabym jeszcze kilku innych dziedzin sztuki. Ale tak, wokół muzyki robię zdecydowanie najwięcej i jest moją największą pasją.
Zaczęło się oczywiście w dzieciństwie, mając 3-4 latka wychodziłam na klatkę schodową gdzie podobał mi się pogłos i śpiewałam tam piosenki z przedszkola albo cokolwiek z głowy. Starszy brat grał na gitarze, mi się marzył keyboard, ale potem i u mnie przyszedł czas na gitarę. W podstawówce zaczęłam tworzyć pierwsze piosenki układając melodie i akordy do wierszy polskich poetów i poetek. I pomimo, że śpiewałam i komponowałam w domu od najmłodszych lat, pierwsze lekcje śpiewu odebrałam będąc już osobą pełnoletnią.
Co do radia - będąc dzieckiem, nagrywałam na kasety “audycje” używając starego Kasprzaka - udawałam, że antena to mikrofon i mówiłam do niej zapowiadając piosenki. Marzenie o radiu było ze mną przez wiele dekad - w podstawówce marzyłam o radiowęźle szkolnym, a na studiach PRAWIE nam się to udało zrealizować - niestety prawie robi różnicę i finalnie nie dostaliśmy akceptacji projektu. Używając Winampowej wtyczki prowadziłam sobie swoją audycję dla znajomych i ich znajomych raz w tygodniu i nie przypuszczałabym wtedy, że dane mi będzie kiedyś prowadzić program w profesjonalnym radiu.
A jak porównałabyś uczestniczenie w procesie tworzenia muzyki z prezentowaniem jej słuchaczom i tym samym kształtowaniem ich gustów. Któryś z tych aspektów jest dla ciebie ważniejszy? Przyjemniejszy? Może dający więcej satysfakcji?
To dwa różne światy, choć w obu jestem w pełni zaangażowana i daję słuchaczom cząstkę siebie. Na pewno wydawanie własnej muzyki jest dużo trudniejsze emocjonalnie - jest strach przed odrzuceniem, hejtem, niezrozumieniem, byciem niedostatecznie dobrą. Niemniej oba te światy potrafią dawać satysfakcję nieporównywalną z niczym, czego doświadczam w codziennym życiu. Komentarze, które czytałam o moich piosenkach, potrafiły dać mi ogromną motywację i wiarę, że to co robię jest nie tylko dla mnie, ale faktycznie ma znaczenie dla innych. Z kolei zaangażowanie słuchaczy pod postami audycji w krótkim czasie wytworzyło relację przyjacielsko-rodzinną, którą odbieram bardzo osobiście i emocjonalnie. W moich wyborach do audycji przekazuję im to wszystko co mnie w muzyce porusza i jest to niezwykłe kiedy widzę jak piszą, że odczuwają tę muzykę podobnie.
Nazwa formacji - baṣnia – może sugerować, że to twój solowy projekt. Jesteście jednak zespołem z krwi i kości. Opowiedz jak to się wszystko zaczęło?
Po wielu rozczarowaniach związanych z dołączaniem do różnych składów uznałam, że chcę robić muzykę jakiej nie znajdę w “gotowych” zespołach, że muszę ten zespół zbudować. Miałam wizję. Zaczęłam od założenia fanpage’a i poinformowania świata (a właściwie moich znajomych na tamtym etapie) że zaczynam komponować, a jak już będę miała kilka piosenek to zacznę szukać muzyków. Dokładnie to zrobiłam i tak powstał ten zespół (śmiech).
Zanim zadebiutowałaś ze swoją baṣnią pojawiłaś się na albumach Beyond, Hidden By Ivy i Afar, God's Own Medicine. Jak doszło do twojej współpracy z Andrzejem Turajem?
Połączył nas Bartek Hervy, organizator gotyckich imprez TOG w Trójmieście, muzyk zespołu Blindead i przyjaciel Rafała Tomaszczuka (wokalisty Hidden By Ivy), z którym grał lata temu w zespole Agonised By Love. Kiedy usłyszał, że szukają żeńskiego wokalu do dodatków na płytę, przyszłam mu do głowy ja i mnie polecił. Na tamtym etapie od lat zmagałam się z niemożliwością znalezienia dla siebie zespołu, odbijałam się od kolejnych składów, ale jednocześnie nagrywałam i publikowałam piosenki na MySpace. Z Rafałem i Andym w zasadzie od początku znaleźliśmy wspólny język i inspiracje. Rozumieliśmy się świetnie i nagrywanie z nimi było dla mnie czystą przyjemnością. Finalnie nagraliśmy wspólnie 6 piosenek: 2 studyjne na płytę God’s Own Medicine, 1 studyjną na płytę Hidden by Ivy oraz 3 wersje akustyczne podczas wspólnej sesji w Białymstoku.
Wasz debiut sprzed trzech lat, No Falling Stars And No Wishes, produkował sam Waldemar Sorychta, znany choćby ze współpracy z Samael, Tiamat, Moonspell czy The Gathering. Jakie były źródła tej kooperacji?
No właśnie to przez MySpace! (śmiech) Właśnie tam poznałam producenta naszej pierwszej płyty i mojego wieloletniego przyjaciela Waldemara Sorychtę, który szukając wokalistki trafił na mój profil i wiele lat zanim zabrał się za produkcję mojego albumu, pisaliśmy do siebie jako przyjaciele. Kiedy usłyszał, że mamy nagrane demo, posłuchał go i sam zaproponował że wyprodukuje tę płytę i wiem, że ma do niej ogromny sentyment. Nagrywał ją w Polsce, spędził z nami w Warszawie kilka tygodni odkrywając sentymenty ze swojego dzieciństwa, które spędził na Śląsku. Zachwycał się wielką porcją pierogów z baru mlecznego i obecnością w sklepach kultowego w mleka w tubce, które pamiętał i nie sądził, że jeszcze kiedyś spróbuje. To był bardzo fajny czas, choć niełatwy, bo to też wymagający producent.
Tym razem pracowałaś z cenionymi i znanymi choćby ze współpracy z Riverside, Magdą i Robertem Srzednickimi w ich Serakos Studio? Jakie to dla ciebie było doświadczenie?
Słyszałam od Adama, mojego gitarzysty, który współpracował z Magdą i Robertem przy płytach zespołu Naamah, że współpraca z nimi jest ogromną przyjemnością. Wybranie producenta to zawsze duży stres - to kwestia zaufania ale też tego, czy połączy nas jakaś chemia, czy będzie na tyle komfortowo, że nagramy materiał w najlepszy sposób jaki możemy z siebie wykrzesać, czy atmosfera będzie wspierała kreatywność, ale też czy produkcja nie odbierze nam “naszego” brzmienia. I muszę przyznać, że cały proces zarówno produkcji jak i nagrań czy współpracy pomiędzy studiami (nagrywaliśmy w 3 studiach), wszystko wypadło świetnie, a atmosfera była dosłownie przyjacielska.
Jak dla mnie, w porównaniu z pierwszą płytą, In Parts Messed Up, jest zdecydowanie bardziej ciepła, melancholijna, muzycznie lżejsza, z większą ilością pięknych melodii. Czy takie było założenie? I czy też tak to czujesz?
Tak, starałam się oddać to już na zdjęciu okładkowym, do którego zrobienia wybrałam fotografkę Emilię Lyon, która specjalizuje się w takich dreamowych, ciepłych kobiecych portretach. Na pierwszej płycie miałam w sobie dużo buntu, który chciałam wyśpiewać, tam jest sporo takich właściwie “protest songów”. Czułam, że moje emocje najlepiej odnajdą się w klimacie postpunkowym, tak brzmiała tamta płyta i takie czarno-białe zdjęcie zrobił mi wtedy Wiktor Franko, dodatkowo zamazując fragment mojej twarzy białą farbą. Tym razem jednak czułam, że ponieważ emocjonalnie byłam w rozsypce, dosłownie “in parts, messed up”, byłam krucha, przerażona i pełna smutku, muzyka musi również ewoluować. Chłopaki z mojego zespołu jakoś akurat też mieli ochotę pójść w taką stronę, więc wszystko to stało się bardzo naturalnie. To miała być melancholijna płyta. Dziękuję przy okazji za te słowa o pięknych melodiach. Ogromnie inspirują mnie wokalistki, które potrafią układać właśnie takie przejmująco piękne melodie głosem i myślę, że to jest właśnie mój cel kiedy tworzę linie wokalne - pięknymi melodiami opowiedzieć jakąś historię.
Czy In Parts Messed Up jest po części „dzieckiem pandemii”? Wszak dla wielu artystów okres domowej izolacji był bardzo twórczy i kreatywny.
Nie, wręcz odwrotnie. W pandemii prawie nie mieliśmy prób, praca bardzo stanęła. Gdyby nie pandemia płyta byłaby może nawet rok wcześniej. Ale to byłaby inna płyta. Wszystko co się wydarza na tej płycie to zapiski bardzo trudnego dla mnie czasu, emocji które się zmieniały, wybuchały, dojrzewały i przebrzmiewały. Zaglądanie w siebie, w swoją przeszłość, ale i w swoje pragnienia na przyszłość. A pisanie tych piosenek przez tyle czasu poskutkowało też utworami o nowej miłości, nowej nadziei, nowych troskach ale i radościach.
Ta płyta ma dla ciebie bardzo osobisty charakter. W lipcu tego roku dokonałaś ogromnej zmiany w swoim życiu i przeniosłaś się do Szwecji. Oddałaś to zresztą już w otwierającej płytę kompozycji Run North. Skąd pomysł na tę emigrację?
Przeżyłam kryzys psychiczny, po raz pierwszy dotknęłam tej mazistej ciemnej substancji która jest na dnie nas, potrafi wciągać i bardzo ubrudzić, a bardzo ciężko się zmywa. Poczułam, że muszę zmienić otoczenie, że muszę gdzieś wyjechać, uwierzyć w coś na nowo, postawić przed sobą nowe wyzwania, może też spełnić jakieś swoje kolejne marzenia. O Szwecji myślałam od lat, ale nie sądziłam, że kiedyś naprawdę się przeniosę. Ale w tamtym czasie uznałam, że teraz albo nigdy, nie będzie lepszego momentu. Zaczęłam uczyć się języka, jeździć do szwedzkich miast i sprawdzać, gdzie się najlepiej czuję. W zasadzie to wszystko o czym napisałam jest w tym wspomnianym utworze Run North - zaczyna się po polsku poczuciem absolutnej samotności i nieszczęścia, przechodzi w język angielski w momencie poczucia już zupełnego odcięcia i wyraźnego zauważenia tego co się dzieje i przechodzi w szwedzki, który jest podjęciem działania, tekst jest pełny nadziei na nową przyszłość, że tam, na Północy, znajdę równowagę, spokój ducha, a i sercu znajdę nowy dom. No i znalazłam (śmiech).
Liczysz może na to, że Skandynawia - chłodna, mroczna, ale jakże piękna i wyjątkowa muzycznie – przysporzy się nowych inspiracji?
To co mnie przyciągnęło do Szwecji, oprócz tej niezmiennie zachwycającej przez cały rok przyrody, to także fakt, że większość moich ulubionych zespołów czy artystów pochodzi właśnie z tego kraju. Uznałam, że łączy mnie z tym społeczeństwem najwyraźniej jakieś podobne odczuwanie, podobna wrażliwość. Dużo czytałam też o Szwedach, o ich wychowaniu, zasadach społecznych, stylu życia i wszystko to wydawało mi się bardzo bliskie. Jak to wpłynie na moją twórczość to jeszcze zobaczymy, ale na pewno wpłynie.
A czy twój wyjazd oznacza, że funkcjonowanie baṣni, jako zespołu, może być zagrożone?
Tak, jako zespołu jaki znamy to na pewno. Cały czas mamy nadzieję zagrać w maju 2023 koncert jako support przed The Mission w Warszawie, niemniej wiemy już - dzięki doświadczeniu pandemii - że potrzebujemy fizycznych spotkań żeby tworzyć ten zespół. Ja natomiast nie zamierzam się spieszyć. Wiem, że kiedy stworzę sobie wokół mnie i w mojej głowie przestrzeń na to by zacząć komponować nowe piosenki, po prostu usiądę i zacznę to robić. I czy to będzie bardziej akustyczne czy bardziej elektroniczne, solowe czy z innymi muzykami - będę wiedziała wtedy, poczuję to, a tymczasem nie zamykam żadnych drzwi i moja głowa pozostaje bardzo otwarta.
W sierpniu wystąpiłaś - zresztą w podwójnej roli - na kultowym już w progrockowych kręgach, Ino-Rock Festival? Jakie wrażenia zachowałaś z tego wydarzenia? I czy lepiej się na nim czułaś, niż na równie kultowym – jednakże gotyckim – Castle Party, gdzie wszak też zagrałaś?
To dwa zupełnie różne festiwale i nie ma co porównywać ich w takiej rywalizacji, który lepszy. Oba były dla nas bardzo ważne, oba dość trudne do przygotowania - pierwszy był bardzo blisko naszego debiutu, piosenki były jeszcze bardzo nowe również dla nas, drugi wypadł już w czasie, kiedy przebywałam głównie w Szwecji, w zasadzie w trakcie mojej przeprowadzki. Castle Party to festiwal, który z racji moich gotyckich zainteresowań muzycznych był moim marzeniem, Ino-Rock to z kolei spotkanie z rodziną radiową, słuchaczami, niesamowicie ciepła i przyjacielska atmosfera, możliwość zagrania przed naprawdę wielkimi gwiazdami i świetnymi zespołami. W jakiś sposób podczas obu tych festiwali czułam się jak w domu, jak wśród przyjaciół.
Ponieważ mam wrażenie – choć mogę się mylić - że jesteś nieco „melancholijną i romantyczną duszą” zapytam na koniec banalnie: masz może jakieś marzenia związane z tymi muzycznymi pasjami? A może takie „zwykłe”, życiowe?
Oj tak, jestem romantyczną duszą, a jeszcze bardziej właśnie melancholijną. Staram się mieć marzenia takie krótkodystansowe, ale oczywiście trudno wykasować te wielkie i piękne wizje, które czasem podpowiada nam mózg (śmiech.) Jeśli chodzi o radio, to chciałabym żeby audycja Darkmode dotarła szerzej, żeby więcej osób się o niej dowiedziało, żeby moje zaangażowanie w nią mogło sprawiać radość większej liczbie słuchaczy, bo wiem, że w Polsce jest dużo osób lubiących mroczne i melancholijne klimaty.
Jeśli chodzi o moje aktywne muzykowanie to marzę o tym, żeby nagrać kolejny album, nawet jeśli w tej chwili nie wiem jeszcze zupełnie jaki on będzie. Marzę, by dostrzeżono mnie też w Szwecji, choćby w jakimkolwiek stopniu. A życiowo, to marzę o tym, by trochę osiąść, by znaleźć fajną pracę w Sztokholmie, skupić się bardziej na codzienności, mniej zależeć od świata na zewnątrz i zbudować jakieś dobre relacje, przyjaźnie na lata tu w tej nowej szwedzkiej rzeczywistości, będąc jednocześnie obecna dla moich przyjaciół i słuchaczy w Polsce.