W ubiegłym miesiącu ukazał się koncertowy album projektu Meller Gołyźniak Duda, będący zapisem pierwszego i jedynego jak do tej pory koncertu tria. I to on stał się głównym tematem naszej rozmowy z gitarzystą formacji, Maciejem Mellerem…
Mariusz Danielak: Zacznę od pierwszej, nazwijmy to, prasowej informacji o Live, jaka popłynęła z waszej strony: Na szczęście i zupełnie przypadkiem, wciśnięto nagrywanie. Zupełnym przypadkiem mieliśmy tez na scenie trochę świetnych mikrofonów. Że o wspaniałej ekipie nie wspomnimy. Przyznaj się, faktycznie te przypadki wam wtedy sprzyjały (śmiech)?
Maciej Meller: Nie (śmiech). To oczywiście takie puszczenie oka do czytelnika i podanie fajnej dla nas informacji w nieco żartobliwym tonie. Zespół rządzi się takimi prawami, że nie wiadomo kiedy nastąpi, i jaki będzie jego kolejny krok. W związku z tym, gdy tylko powstała idea zagrania tego koncertu na Ino-Rocku, to powstał też pomysł jego zarejestrowania. Na zasadzie: kurczę, nagrajmy to, może wyjdzie to jakoś fajnie, może będzie to jedyny koncert tego składu w historii? Zatem zupełnie z premedytacją poprosiliśmy realizatora dźwięku, żeby się przygotował na ewentualność nagrywania koncertu na śladach. Jednym słowem, mieliśmy to przegadane.
Ta wspomniana, pierwsza informacja o płycie, pojawiła się dopiero 8 listopada, ledwie trzy tygodnie przed premierą! Dlaczego tak długo trzymaliście to w tajemnicy?
Powiem tak. Właściwie deadline był wyznaczony na do końca roku. A wiadomo, że listopad/grudzień, przed świętami, to już taki czas, kiedy większość artystów stara się unikać pokazywania nowych płyt. Cóż, trochę późno zabraliśmy się za miksowanie i przygotowywanie płyty. Te ślady przeleżały jakiś tam spory czas od koncertu i tak naprawdę dość długo specjalnie się tym nie interesowaliśmy. Trochę przypadkiem kogoś tknęło, żeby sprawdzić jak to wyszło i Marcin Lampkowski, który realizował ten koncert, zrobił taki szybki miks, żeby tylko posłuchać. I po przesłuchaniu okazało się, że jest super! Róbmy to! To był taki zryw i właściwie wszystko działo się naraz. Gdy już skończyliśmy miksy (a właściwie skończył je Robert Szydło), posłuchaliśmy tego materiału i zaakceptowaliśmy go. W międzyczasie Jarek Kubicki robił okładkę, też musieliśmy to wszyscy „klepnąć”. Gdy płyta poszła do tłoczenia, jeszcze nic nie ogłaszaliśmy, żeby nie zapeszyć. Dopiero jak z Taktu przyszła informacja o tym, kiedy płyta będzie gotowa, odważyliśmy się podać konkretną datę premiery. Nie chcieliśmy podawać informacji a potem coś odwoływać albo przekładać na przyszły rok, bo założyliśmy, że jak nie wydamy tego do 10 grudnia, to nie wydajemy w tym roku, nie ma sensu. Dlatego czekaliśmy do ostatniej chwili na informacje ze wszystkich stron.
Wspomniałeś tu o brzmieniu. Jego podstawą jest u was, wynikająca z założeń, pewna surowość, chropawość, brud. Gdy słucham „Live” mam wrażenie, że te kompozycje, z tym koncertowym pogłosem i naturalnością, brzmią naprawdę intrygująco i może nawet jeszcze ciekawiej? Też masz takie odczucia?
Kurczę, no właśnie mam! Bardzo lubię tę płytę w wersji studyjnej. Jest na niej sporo takiego swobodnego grania, ale tutaj – wiem, troszkę głupio to mówić – jestem tym jeszcze bardziej zachwycony. Bo faktycznie jest surowo – w tym sensie, że jest nas trzech – i nie ma sytuacji, że dogrywam tam sobie jakąś akustyczną gitarkę. Nie ma jakichś dodatkowych kombinacji. I fajnie to wyszło. Kapitalnie wypada sekcja, fajnie zagrał ten mój zestaw gitarowy MLC, który jest stereofoniczny i może dlatego ta przestrzeń tak dobrze „skleiła” to nasze trio. Ja jestem oczarowany tym brzmieniem. Robert Szydło fantastycznie zmiksował dźwięk i tego momentami słucha się lepiej niż wersji studyjnej. A może nawet… nie tyle lepiej słucha, co niektóre wersje wydają się być jeszcze fajniejsze. Może to kwestia brzmienia, ale i samego wykonania z pewnością też.
No właśnie, myślę, że wnikliwy słuchacz dostrzeże mnóstwo dźwiękowych smaczków odróżniających koncertowe wersje od tych studyjnych. Generalnie jednak nie szaleliście ze zmianą aranżacji. Pod tym względem zaskakuje głównie Against The Tide rozszerzony o blisko 4 minuty psychodelicznego odjazdu. Skąd pomysł na tę odmianę?
Już na tych naszych „mitycznych” próbach (śmiech) próbowaliśmy zrobić jakiś „ogon” w tym utworze, ale porzuciliśmy ten pomysł na rzecz zwykłego wyciszenia na końcu. Wydawało nam się to lepsze od jakichś gitarowych solówek, których na całej płycie i tak jest całkiem sporo. Samo w sobie oczywiście nie było to czymś złym, jednak po prostu nie ekscytowały nas te warianty, które wówczas były ćwiczone. Gdy jednak zebraliśmy się na próby przed koncertem, nastąpiło nowe otwarcie na tę końcówkę i tym razem wydało nam się to bardziej ekscytujące. I rzeczywiście, moim zdaniem, dobrze to wyszło. Na takim transowym motywie jest tam dużo zabawy. Nie było to jakoś super przećwiczone i przygotowane, tylko – jak to w naszym przypadku bywało wcześniej – mieliśmy jakieś patenty zagrane na próbie i tymi patentami się pobawiliśmy.
A które z wykonań podoba ci się na tej płycie najbardziej? Masz jakiegoś faworyta?
Mam. Prawie wszystkie (śmiech). Bardzo mi się podoba Feet on the Desk, z racji tego, że riff zabrzmiał w nim jeszcze piękniej niż na płycie, do tego jest fajna gra na końcu z moim solo. Świetny jest Floating Over…
O tak, mnie się tu też bardzo podoba.
Tak, zarówno w wersji płytowej, jak i koncertowej znakomicie to wyszło. Cóż poza tym? Against The Tide, głównie z racji tej końcówki. To jest rzecz najbardziej odbiegająca od oryginału, jest tam po prostu dodana forma. Breaking Habits jest bardzo podobne do wersji płytowej, ale cieszę się, że udało się go… nie spieprzyć. Jest w nim podobna dramaturgia i ciekawie narasta. Udało się go po prostu dobrze zagrać i oddać w nim atmosferę, która jest na płycie, a do tego rzeczywiście potrzeba dużo skupienia. Into the Wild też ma udaną końcówkę z tymi psychodeliami, odjazdami. Moim zdaniem wszystkie te wykonania mają – przede wszystkim – dużą dozę energii. Nawet jeśli jest to zagrane tak samo, to czuć w tym taki większy pazur.
Skoro tak już wymieniasz poszczególne kompozycje, muszę zadać ci to pytanie, choć zdaję sobie sprawę, że słyszałeś je od słuchaczy już setki razy (śmiech). Dlaczego nie zagraliście wtedy Birds Of Prey i tym samym nie ma go na płycie?
Hmm… Dlaczego nie zagraliśmy Birds Of Prey? Chyba Mariusz trochę oponował. Zwyczajnie też baliśmy się, że nie starczy czasu na przygotowanie wszystkiego. Dlatego właśnie zaproponował zrobienie jakiegoś nowego numeru (śmiech). Wiesz, z Birds Of Prey wywodzi się utwór Into the Wild. Na kompakcie zresztą to tak zgrabnie działa: jeden otwiera płytę, drugi zamyka. Jak robiłem te numery, one były w zasadzie połączone. Końcówka Birds Of Prey przechodziła w Into the Wild. Uznaliśmy, że są one dosyć podobne w jakichś tam aspektach i zgodziliśmy się, żeby spróbować zrobić jakiś nowy numer. Zagraliśmy go, ale nie mogliśmy go wykorzystać na płycie, bo nie miał tekstu.
Materiał zarejestrowaliście 26 sierpnia ubiegłego roku podczas jubileuszowej edycji festiwalu Ino Rock. Pamiętasz, jakie emocje wówczas ci towarzyszyły? Jak wspominasz ten dzień?
Nie najlepiej. Było dużo napięcia. Pamiętam, że były straszne problemy z uzyskaniem dobrego odsłuchu. Wszyscy graliśmy w takich dousznych słuchawkach. O ile my w Riverside, czy Maciek w swoich zespołach, mamy to przećwiczone z własnym realizatorem, to tutaj odsłuch realizowała firma zajmująca się nagłośnieniem całego festiwalu. I nie byliśmy zadowoleni z tej pracy, którą panowie wykonali. To była taka rzecz, która podcięła mi skrzydła przed koncertem. Niemniej była taka adrenalina i chęć, żeby za wszelką cenę nie zepsuć sobie tego wydarzenia. Myślałem sobie: cholera! Może to jest ten jedyny raz! Starałem się wyłączyć ten aspekt techniczny i skupić na walorach wykonawczych. Na tym, żeby między nami była interakcja, żebyśmy potrafili jakoś fajnie pokazać ten materiał publiczności. Postanowiłem zatem zminimalizować myślenie o tych złych rzeczach, które mnie martwiły. I to chyba raczej się udało, bo jak słucham tych wykonań, to jednak dobrze nam poszło. Może zabrakło z dwóch dni prób, wszak to był pierwszy koncert i przy tego typu występach zawsze brakuje jakiejś próby. Z drugiej strony nie wiem, czy ta jedna próba coś więcej by nam dała? Reasumując, dziś wspominam to fajnie, szczególnie jak słucham tej płyty. I choćby z tego względu to rzecz niezwykle ważna dla mnie. Potrzebowałem jej, żeby ocieplić sobie wspomnienie tego występu. Ta płyta uspokaja mnie w tym kontekście i wiem, że było bardzo dobrze.
Są tacy, którzy nie przepadają za odgrywaniem podczas koncertów albumów w całości, zarzucając takim rozwiązaniom brak zaskoczenia i pewnej dramaturgii. Wy za bardzo nie mieliście wyjścia wychodząc na scenę tylko z jednym albumem. Mówię o tym, bo ciekawi mnie twoje spojrzenie, jako słuchacza, na takie rozwiązania.
Nie wiem, czy byłem na takim koncercie? Chociaż… tak! Byłem na Peterze Gabrielu w Łodzi, gdzie w całości grał So. Dla mnie było ok. Cóż, mogę powiedzieć - w kontekście tego o co pytasz - że rozmawiałem z wieloma moimi znajomymi, tymi bliższymi i dalszymi, którzy dobrze znali naszą płytę. Oglądali ten koncert w Inowrocławiu i byli zachwyceni. Co z tego, że to te same utwory, ale dla nich na scenie był cios, działo się coś innego, gdy płynęliśmy w tych improwizacjach. Czuli, że jest fajnie, że jest energia…
Ważnym elementem tego koncertu było to, że zmieniliście kolejność kompozycji i domyślam się, że nie było to przypadkowe?
Tak, to było zaplanowane. Takim strategiem tutaj zawsze jest Mariusz, który ma tak zwanego „czuja”. Nauczył się tego przy Riverside i ma dobrego nosa do ustawiania kolejności utworów, tak na płytach, jak i na koncertach. Ma wyczucie, co można zagrać, aby zadziałało jak najlepiej w warunkach koncertowych. Zawsze mu ufam w tych kwestiach i tu też się nie zawiodłem.
W zasadzie wspomniałeś o tym na początku naszej rozmowy, niemniej dopytam… Czy album koncertowy Meller Gołyźniak Duda oznacza szansę na drugi krążek nagrany w studiu?
Trudno mi o tym mówić. Na tę chwilę mam wrażenie, że nic się nie wydarzy. W 2019 roku Riverside będzie mocno eksploatowane. Maciek Gołyźniak zaczął grać z Lion Shepherd i na wiosnę ma się ukazać trzecia płyta z jego udziałem. Poza tym zdradzę ci, że myślę o płycie solowej. Trochę przeszperałem swoje archiwa i mam już jakieś numery. Zacząłem też z kimś o tym rozmawiać, zobaczymy co z tego wyjdzie. Chciałbym trochę w tym posiedzieć, popracować i sprawdzić dokąd mnie to zaprowadzi. Daję sobie na to cały 2019 rok – oczywiście w chwilach wolnych od Riverside.
No to jeszcze dwa pytania z nieco innej beczki. Kilka dni temu na jednym z portali społecznościowych wzięło cię na sentymentalne wspominki. Powróciłeś do twojego ostatniego koncertu z Quidam? Coś jest na rzeczy, czy – jak powtarzasz zresztą od lat – to definitywnie zamknięty temat?
Tak. Wiesz, facebook od czasu do czasu wrzuca takie wspomnienia, że coś wydarzyło się ileś tam lat temu. I wyświetliło mi się to zdjęcie przypominające, że był to mój ostatni koncert z Quidam, w Poznaniu. To, że ja mówię, iż nie ma szans i że nie chcę, nie oznacza wcale, że jakoś się od tego kompletnie odcinam. Od tych osiągnięć, fajnego czasu, który spędziłem w tym zespole. Stąd ten wspominkowy post. W końcu moja historia to nie tylko gra na gitarze na koncertach Riverside. Przez ponad 20 lat miałem swoją działalność artystyczną o innym charakterze. I wspaniały dorobek artystyczny. Trio otworzyło pewien nowy rozdział i mam nadzieję, że to nie koniec mojej drogi jako twórcy.
To skoro padła nazwa Riverside - wróciłeś ostatnio z grupą z europejskiej części Wasteland Tour. Jakieś wyjątkowe wspomnienia? Niecodzienne reminiscencje?
Nie (śmiech). Mam po prostu fajne wspomnienia. Było znakomicie. Jako ktoś, kto nie brał udziału we wcześniejszych trasach koncertowych - nie licząc oczywiście Towards The Blue Horizon Tour - mogę powiedzieć, że już nawet na przestrzeni tych trzech tras (czyli dwóch przed płytą i jednej po płycie), zaobserwowałem znaczny wzrost zainteresowania. Coraz więcej ludzi przychodzi słuchać muzyki, oglądać zespół i bawić się razem z nim. Bo jest coraz więcej elementów takiego wspólnego – nazwijmy to – misterium. Jakieś wspólne śpiewy, klaskanie i przeżywanie tego wszystkiego. Myślę, że Wasteland to świetna płyta, do tego na żywo fajnie podana i z piękną reakcją ze strony słuchaczy jeszcze zyskuje. Widać jak na tych zachodnich wyjazdach przybywa publiczności, powtarzamy koncerty w niektórych miejscach i gdzieś to cały czas przyrasta. To cieszy, bo płyta moim zdaniem jest znakomita i zasługuje na uwagę. Zobaczymy jak będzie wiosną w innych częściach Europy i w Ameryce Północnej – razem około 50 koncertów. Cieszę się.
Rozmawiał: Mariusz Danielak
Fot: Radek Zawadzki