ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 15.11 - Gniezno
- 16.11 - Kłodawa Gorzowska
- 17.11 - Zielona Góra
- 22.11 - Żnin
- 23.11 - Koszalin
- 24.11 - Gdynia
- 29.11 - Olsztyn
- 15.11 - Szczecin
- 16.11 - Grudziądz
- 17.11 - Łódź
- 20.11 - Wrocław
- 21.11 - Siemianowice Śląskie
- 22.11 - Olsztyn
- 23.11 - Gdańsk
- 24.11 - Białystok
- 27.11 - Rzeszów
- 28.11 - Lublin
- 29.11 - Kraków
- 16.11 - Piekary Śląskie
- 16.11 - Bydgoszcz
- 17.11 - Kraków
- 19.11 - Kraków
- 20.11 - Warszawa
- 21.11 - Warszawa
- 22.11 - Bydgoszcz
- 23.11 - Poznań
- 24.11 - Katowice
- 21.11 - Katowice
- 22.11 - Poznań
- 23.11 - Łódź
- 24.11 - Piekary Śląskie
- 23.11 - Warszawa
- 24.11 - Wrocław
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Poznań
- 24.11 - Warszawa
- 24.11 - Kraków
- 25.11 - Poznań
- 26.11 - Kraków
- 26.11 - Warszawa
 

wywiady

01.07.2016

Rodzaj emocji – wywiad z gitarzystą Collage, Michałem Kirmuciem

Rodzaj emocji – wywiad z gitarzystą Collage, Michałem Kirmuciem

W ubiegłym miesiącu zadebiutował na scenie jako oficjalny członek legendy progresywnego rocka, warszawskiej formacji Collage. Nie wszyscy jednak wiedzą, że nie był to jego pierwszy koncert z tym zespołem. O tym oraz o bliskich i wieloletnich kontaktach z „Collage’ową rodziną”, graniu z Red Box, ukochanym instrumencie i przenikaniu się muzycznego i dziennikarskiego życia opowiedział nam Michał Kirmuć.

Mariusz Danielak: Nie ukrywam, że pretekstem do naszej rozmowy stał się twój niedawny występ z grupą Collage, formacją, do której dołączyłeś w miejsce Mirka Gila. Ale z tego co wiem, nie był to twój debiut w zespole, bowiem wiele lat temu zdarzało ci się zastępować podczas koncertów Wojciecha Szadkowskiego. Być może nie wszyscy wiedzą, ale byłeś perkusistą grupy Talath Dirnen, którą łączyły dosyć bliskie związki z grupą Collage. Mógłbyś przypomnieć te mocno już zamierzchłe czasy?

Michał Kirmuć: To prawda, że nasza przyjaźń zaczęła się już na początku lat 90-tych. Kiedyś przypadkiem na warszawskiej giełdzie płyt w Hybrydach wpadłem na Wojtka. Wziąłem od niego autograf, a on zaprosił mnie na próbę Collage do Stodoły. Wtedy śpiewał w zespole jeszcze Zbyszek Bieniak. I tak się zaczęło. W pewnym momencie stałem się stałym bywalcem legendarnej sali 06. Z czasem ta nasza znajomość się rozwijała, zacząłem z nimi jeździć na koncerty w roli technicznego, a mój zespół Talath Dirnen, który założyłem w 1990 roku, stał się takim małym Collage. Graliśmy podobną muzykę, chłopaki z Collage pożyczali nam sprzęt. Był nawet taki czas, że Wojtek przychodził na nasze próby, śpiewał i pomagał nam w aranżowaniu utworów. Z drugiej strony, ponieważ my często bywaliśmy na ich próbach, jak ktoś z nich akurat nie dotarł, to ktoś z nas brał do ręki instrument i razem improwizowaliśmy. I faktycznie zdarzyło się tak, że gdy w 1994 roku Wojtek z powodów osobistych raz nie mógł pojechać na koncert Collage do Krakowa, chłopaki zaproponowali abym go zastąpił. Bo wtedy moim głównym instrumentem była perkusja. Więc de facto niedawny koncert w Progresji był moim drugim koncertem z Collage, ale pierwszym w roli gitarzysty i pełnoprawnego członka zespołu.

W kolejnych latach także bywałeś blisko projektów Wojciecha Szadkowskiego. Na debiucie Satellite programowałeś bębny do jednej z kompozycji, dołączyłeś też do koncertowego składu Strawberry Fields…

Chociaż Collage zawiesiło działalność po nagraniu płyty Safe, później cały czas miałem z nimi kontakt. Bywało, że jeździłem jako techniczny z Anitą Lipnicką, z którą współpracowali, ale też spotykaliśmy się przy różnych okazjach. Krzyś Palczewski przez wiele lat był moim sąsiadem, a z Wojtkiem miałem bieżący kontakt. Mirka Gila też spotykałem co jakiś czas przy okazji promocji jego kolejnych płyt. Gdy Szadkoś zaczynał Satellite, nad pierwszym materiałem pracował z Darkiem Lisowskim w jego domu, a więc klawiszowcem Talath Dirnen. Więc chcąc nie chcąc byłem świadkiem narodzin tego projektu. I kiedyś Wojtek do mnie zadzwonił i powiedział, że nie do końca ma pomysł na programowane bębny w jednym z utworów i może ja bym coś zaproponował. Sądzę, że to był z jego strony taki koleżeński gest w moją stronę. Wiedział, że lubię wszelakie elektroniczne zabawki, programowanie i po prostu pozwolił mi zaznaczyć się na swojej płycie. A ze Strawberry Fields wyszło dość przypadkowo. Przyszli do mojego studia przygotowywać się do koncertu w Katowicach, który miał być rejestrowany na DVD. Powstał pomysł, aby część partii gitar przygotować w podkładach, aby Sarhan mógł skupić się na partiach solowych. A ponieważ przygotowanie tych podkładów odsuwało się w czasie, wziąłem na jednej z prób gitarę do ręki i powiedziałem, że podegram im te dodatkowe partie, do czasu aż przygotują ścieżki na koncert. Aby zobaczyć, jak to się sprawdza. I skończyło się na tym, że po prostu dołączyłem do zespołu. Wcześniej próbowałem swoich sił w roli managera Strawberry Fields, ale biorąc pod uwagę moją słynną już „asertywność” i zmysł do „biznesu”, chyba nie był to najlepszy pomysł. Później niestety skład się rozsypał. Jarek Michalski i Sarhan Kubeisi postanowili odejść. Ja, Wojtek i Marta próbowaliśmy przygotować materiał na kolejną płytę. Teraz wszystko jest w zawieszeniu. Choć nie wykluczone, że w przyszłości, w chwili wolnej od Collage, gdy Wojtek upora się już z kolejną płytą Petera Pana (w którym, w planowanym koncertowym wcieleniu, miałem zastąpić Wojtka za perkusją), jeszcze Strawberry Fields wróci. Jednak na tę chwilę – wydaje mi się, że mogę powiedzieć to za wszystkich muzyków obecnego składu – Collage jest dla nas priorytetem.

Mówiąc o twoich muzycznych drogach nie mogę pominąć dosyć spektakularnego wątku. Do Collage dołączył wszak muzyk samego… Red Box. Pochwalę się, że miałem okazję oglądać twój występ z zespołem w Łodzi. Jak doszło do tej współpracy z grupą Simona Toulson-Clarke’a?

Przygoda z Red Box to faktycznie dość surrealistyczne doświadczenie w moim życiu. Byłem fanem tego zespołu od momentu, gdy po raz pierwszy zetknąłem się z ich muzyką jeszcze w latach osiemdziesiątych. Oczywiście był to utwór Chenko. Kiedy w 2008 roku ukazywała się reedycja albumu The Circle & The Square, postanowiłem dotrzeć do Simona, by zrobić z nim rozmowę o tej klasycznej płycie. Dwa lata później, gdy ukazał się album Plenty, Simon z żoną i córką przyleciał do Warszawy. I kiedyś siedząc sobie w domu, odebrałem telefon: Cześć, tu Simon Toulson-Clarke. Jestem w Warszawie. Masz ochotę się spotkać? Nie muszę mówić jak bardzo było to dla mnie zaskakujące i jak duże wywołało emocje. Wtedy się zakumplowaliśmy. Gdy chwilę później Red Box po raz pierwszy przylecieli na koncerty do Warszawy, Simon witał się ze mnę jak ze starym przyjacielem. Poznałem resztę zespołu, zaprzyjaźniliśmy się, także Facebookowo i kiedyś, jak wrzuciłem moje zdjęcie z koncertu Strawberry Fields, Derek Adams – perkusista Red Box – zdziwił się, że jestem także muzykiem. Jeszcze bardziej zdziwił się, jak mu powiedziałem, że moim głównym instrumentem nie jest gitara, a perkusja. Skończyło się na luźnym: To musimy kiedyś razem pojamować. Szczerze mówiąc odebrałem to trochę jako kurtuazyjny żart. Potem spotkaliśmy się w Londynie, wybrałem się też na ich koncert do Białegostoku. I to właśnie tam, po koncercie, w drodze do garderoby Simon zapytał: Będziesz w Lubinie? Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że mam taki zamiar. A możesz wziąć ze sobą bęben? Mam pewien pomysł. Nogi mi się ugięły, ale oczywiście stawiłem się w Lublinie z instrumentem. Chodziło o proste wybijanie rytmu w utworze The Sign. Chyba nigdy nie miałem tak wielkiej tremy, jak przez te kilka minut w lubelskim klubie Graffiti. Od tego się zaczęło. Pamiętaj, jak będziesz na jakimś następnym naszym koncercie, weź ze sobą bęben. Później, po jakimś koncercie trochę poimprowizowaliśmy i doszli do wniosku, że warto mnie bardziej wykorzystać. I tak stopniowo, z koncertu na koncert moja rola zaczęła się rozrastać. Pierwszy raz więcej utworów zagrałem z nimi podczas koncertu w londyńskiej Bush Hall, a teraz mogę chyba już powiedzieć, że jestem stałym członkiem koncertowego składu zespołu. Co więcej, kilka tygodni temu miałem okazję odwiedzić ich w Londynie i zarejestrować swoje partie na nową płytę zespołu. Życie bywa zaskakujące. 20 lat temu przez myśl by mi nie przeszło, że kiedyś będę miał okazję stać na scenie zarówno z Red Box, jak i Collage.

Na zarejestrowanym pięć lat temu w katowickim Teatrze Śląskim DVD Strawberry Fields pojawiasz się z Rolandem G-707, tym samym, na którym zagrałeś podczas wspomnianego koncertu Collage. Domyślam się, że to szczególny dla ciebie instrument. Mógłbyś powiedzieć nieco o jego historii?

Podobnie jak jako perkusista, także jako gitarzysta lubię niestandardowe rozwiązania. I jestem wielkim fanem instrumentów z lat 80-tych. To jest gitara, w której się zakochałem od pierwszego wejrzenia. Gdy grał na takiej Robert Sadowski z Madame, Jarek Lach z Ayą RL czy Tomek Mechu Wojciechowski z Blitzkrieg. Uwielbiam jej oryginalny kształt, ale także uwielbiam klasyczne syntezatory gitarowe, dla których ona jest także sterownikiem. Dlatego po latach buszowania na eBay'u, w końcu kiedyś ją upolowałem gdzieś po drugiej stronie Atlantyku. I kocham ją nad życie. To był zresztą początek mojej miłości do gitarowego sprzętu Rolanda z tamtych lat. Jakiś czas temu kupiłem także model G-505 (taki sam, jakiego używał Steve Rothery z Marillion w okresie Misplaced Childhood i Clutching At Straws). Obu używałem na ostatnim koncercie Collage i myślę, że pozostaną tymi najważniejszymi dla mnie instrumentami. Mam nadzieję, że przy pracy nad płytą będę mógł jeszcze bardziej pokazać ich możliwości (jakie wynikają z brzmieniowego bogactwa syntezatorów GR-300 i GR-700 – tych których brzmienie słychać na płytach King Crimson, Marillion, The Police czy Pata Metheny'ego z lat 80-tych).

Wróćmy do występu w warszawskiej Progresji. Jakim doświadczeniem było dla ciebie zastąpienie Mirka Gila – z pewnością jednej z ikon formacji i zarazem gitarzysty o specyficznym brzmieniu. Pojawił się stres, albo myśl: „jak przyjmą moje dźwięki fani”?

Nie będę ukrywał, że stres był wielki. Mirek Gil był niezwykle ważną postacią w tym zespole, jest ceniony przez fanów i wypracował brzmienie, które stanowi integralną część brzmienia Collage. Po raz pierwszy znalazłem się w takiej sytuacji, że musiałem zastąpić kogoś, kto dla wielu wydawał się niezastąpiony w tym zespole. I jestem bardzo podbudowany tym, jak zostałem przyjęty. Fani Collage są po prostu niesamowici i będę do końca życia wdzięczny za wsparcie, jakie dostałem wtedy w Progresji, a także później w relacjach i komentarzach w internecie. Jeśli chodzi o brzmienie... Założenie było takie, aby klasyczne utwory zabrzmiały możliwie najbliżej tego, jak brzmiały do tej pory. Dlatego bardziej postawiłem na wczucie się w klimat i odtworzenie oryginalnych dźwięków oraz brzmienia (tu G-707 okazał się bezcenny), niż odciskanie własnego piętna. Te staram się pokazać w nowych utworach. Myślę, że tak jest najlepiej. I nie będę ukrywał, że fakt, że znamy się od lat, że zawsze gdzieś byłem obok, że byłem świadkiem powstawania większości tych dźwięków sprawił, że nie był to dla mnie obcy świat dźwięków. Tak jak chodzi o samo brzmienie, jak i rodzaj emocji.

Od lat jesteś także znanym dziennikarzem muzycznym i chyba niejednokrotnie pisałeś o Collage. Jak to jest być, jako dziennikarz, z tej drugiej strony? I przy okazji…, czujesz się dziś bardziej dziennikarzem, czy muzykiem?

To prawda, że mam na koncie wiele tekstów o Collage. Ostatni duży artykuł pisałem z okazji jubileuszu 20-lecia płyty Moonshine. No cóż, chyba nie będzie mi dane więcej recenzować „ich” muzyki. A moja „kariera” muzyczna rozwijała się równolegle z tą dziennikarską, więc nie mam poczucia, że nagle przeszedłem na drugą stronę. Moim zdaniem bycie aktywnym muzykiem tylko pomaga w pisaniu o muzyce. Pomaga ją zrozumieć i oceniać. A co do drugiej części pytania? Nie potrafię na to odpowiedzieć. Jestem zawodowym dziennikarzem od przeszło dwudziestu lat i nic nie wskazuje na to, aby to się miało zmienić. Zostałem dziennikarzem przez przypadek. Nie dlatego, że taką wybrałem drogę edukacji, a dlatego że chciałem się dzielić moją pasją, miłością do muzyki. I to się nie zmieniło. Ciągle wydaję fortunę na płyty i sprawia mi frajdę pisanie o nich, rozmawianie z artystami, których byłem fanem od dziecka itd. Choć nie ukrywam, że spełnienie się twórcze, jest czymś naprawdę wyjątkowym i nie wyobrażam siebie, abym mógł kiedykolwiek zrezygnować z grania, z tworzenia muzyki. Nawet jeśli nagranie mojej autorskiej płyty zajmuje mi już przeszło 20-lat (śmiech).

Pozwól, że na koniec poruszę temat nowej muzyki Collage. Podczas koncertu usłyszeliśmy dwie premierowe kompozycje. Możesz zdradzić na jakim etapie jest praca nad nowym materiałem formacji i czy uczestniczysz w procesie jego komponowania?

Głównym kompozytorem jest Wojtek, który zasypuje nas materiałem. Myślę, że mogę powiedzieć, że cierpimy na nadmiar pomysłów, a nie odwrotnie. Mogę też powiedzieć, że mamy już zarys całego materiału, choć pewnie wiele się jeszcze zmieni. Jest jeden dwudziestominutowy utwór, sporo złożonych kompozycji, ale też kilka rzeczy – jak zagrany na koncercie Man In The Middle – które mają bardziej zwięzłą formę. Jeśli chodzi o mój wkład twórczy... Myślę, że z czasem będzie coraz większy. Drugi zagrany przez nas utwór, A Moment A Feeling, zawiera wiele pomysłów mojego autorstwa, które zresztą sięgają czasów poprzedzających moje pojawienie się w składzie Collage. Niedawno zasypałem chłopaków pomysłami na jakieś 40 utworów. Zobaczymy co z tym zrobią (śmiech).

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.