Od razu ostrzegam, że to nie będzie obiektywna recenzja. Nie może tak być, ponieważ Meszuga to zespół kultowy, stanowiący niekończącą się inspirację dla innych, często dużo bardziej znanych artystów takich jak np. Steven Wilson, czy Metallica, a mimo wszystko zostający w ich cieniu. Zespół który każdą kolejną płyta odkrywa nowe możliwości, przekracza granice pomieszania rytmu, dehumanizacji, awangardy.
W 1994 roku wydali oni Epkę zatytułowaną „None” która jest w pewnym sensie punktem przełomowym w ich dyskografii. Właśnie na tym krótkim albumie Meshuggah stworzyli swój własny, charakterystyczny styl, który udoskonalali na kolejnych płytach. Jak dla mnie różnica między „None”, a typowo thrashowym debiutem „Contradictions collapse” jest ogromna. Od pierwszych dźwięków „Humiliative” słyszymy charakterystyczną zabawę rytmem, ciężar i oczywiście niesamowity wokal Kidmana, który nie dość, że ogolił się na łyso, to rzucił gitarę w kąt i skupił się tylko na śpiewie. Efekt jest wręcz niesamowity. Jens krzyczy z kapitalną, bardzo hardcore’owo - industrialną manierą i jest niewątpliwie jednym z najmocniejszych punktów kapeli. Nie można też zapomnieć o lirykach, które napisane są bez żadnych przecinków, kropek i innych gramatycznych „bajerów”. Po prostu same słowa, poruszające tematy ludzkiej egzystencji, a przy tym wypełnione przenośniami i ogólnie pojętą symboliką.
Trudno wskazać jakiś wyróżniający się utwór. Ta płyta nie ma słabych punktów, wręcz przeciwnie – wokal wgniata w ziemię, miażdżą ostre, kanciaste riffy, a perkusja w wykonaniu Tomasa Haake, to po prostu mistrzostwo świata. Fredrik Thordenal wyczynia z gitarą cuda, tworząc niezwykle trudne technicznie, niesamowicie zakręcone solówki. To wszystko składa się na album wręcz perfekcyjny w swoim gatunku. Meshuggah tworzy z metalu sztukę, ale nie dla nastolatek, bawiących się w satanizm słuchając Cradle of filtr, czy Dimmu Borgir. Muzyka zawarta na „None” to Metal przez duże M. Po prostu siła, ciężar, agresja…